Gorąca dyskusja, dotycząca tego, czy nadszedł właściwy czas na kupowanie mieszkań, odbyła się w ub. tygodniu w Warszawie. Przedstawiciele pośredników w obrocie nieruchomościami, deweloperów i bankowców przytaczali argumenty za tym, że jeśli ktoś planuje kupić M dla siebie, to teraz, bo: ceny mamy takie jak przed boomem, RPP tnie stopy, WIBOR spada, kredyty tanieją, stać nas zatem na coraz więcej.
Do tego sprzedający dają rabaty, a podaż ogromna, można przebierać w mieszkaniach jak w ulęgałkach. A za rok może być gorszy wybór, nie będzie kredytów bez wkładu własnego, dopłaty dla młodych są niepewne, nowych inwestycji ubywa – tak w skrócie brzmiała argumentacja organizatorów spotkania.
Z sali padły jednak kontrargumenty: jak tu brać kredyt, gdy bezrobocie rośnie, gdy niepewność makroekonomiczną odczuwa coraz więcej osób? Co z tego, że ceny mieszkań spadły, a RPP obniża stopy, jeśli banki podwyższają marże? Możliwość kupienia pół metra mieszkania za miesięczną pensję – to fatalna średnia, która nie zachęca młodych do pozostania w kraju.
Wtedy jeden z ekspertów powiedział: na dowód tego, że teraz jest dobry czas na kupowanie mieszkań, sam dokonałem transakcji. Namówił dziecko, by wspólnie z rodzicami wzięło kredyt na mieszkanie w Warszawie. Dlaczego? Bo w lokalizacji, na której mu zależało (warszawski Ursynów), gdzie od kilku lat szukał małego lokalu, sprzedający – zmęczony czekaniem na kupca – obniżył swoje wymagania.
Dwa lata temu za 40 mkw. w nowym bloku blisko metra chciał 10 tys. zł za mkw. W 2012 r. stawka wywoławcza spadła do 9,1 tys. zł, a w tym roku do 8,7 tys. zł za mkw. (urządzone, umeblowane). Ostatecznie lokal kosztował 8,4 tys. zł za mkw. Warto jednak dodać, że w akcie notarialnym z 2003 r. mieszkanie miało cenę 4,2 tys. zł.