– To zależy od tego, w którym momencie się zadłużyliśmy. Ci, którzy zrobili to w pierwszej połowie roku, mogą nazwać siebie szczęściarzami – twierdzi Karol Wilczko z Comperii.pl.
Skąd powody do szczęścia, skoro raty za mieszkanie obciążają domowe budżety jak żadne inne?
> Według analityków Comperii po pierwsze dlatego, że w tym okresie kredyty hipoteczne były w ogóle dostępne. Banki bez problemu udzielały kredytów na 100 proc. LTV (ang. loan to value, czyli wskaźnika kwoty kredytu do wartości nieruchomości). Innymi słowy, by wziąć kredyt, wnioskodawca nie musiał posiadać wkładu własnego.
– Dzisiaj część banków wycofała z oferty kredyty we frankach szwajcarskich (lub w ogóle zrezygnowała z kredytów walutowych) lub wymaga 20-proc., a nawet wyższego wkładu własnego. W ten sposób instytucje finansowe ograniczyły dostępność kredytów. Wymóg wniesienia wkładu własnego nie ominął kredytów złotowych, chociaż w mniejszym stopniu niż kredyty walutowe – podaje Karol Wilczko.
> Drugi powód do szczęścia: w pierwszej połowie roku banki udzielały kredytów z rekordowo niskimi marżami. Proponowana wówczas marża na poziomie 0,5 pkt proc. nie należała do rzadkości. Kiedy wybuchł kryzys, wszystkie banki znacząco podniosły koszty kredytów – wzrosły marże kredytów w złotych i walutach obcych. W styczniu średnia marża kredytu złotowego wysokości 300 tys. zł i bez wkładu własnego wynosiła 1 pkt proc. i pozostawała w miarę stabilna do września. W grudniu wynosiła już 1,72 pkt proc. Jeszcze mocniej wzrosła marża kredytów frankowych. Od stycznia do września utrzymywała się na poziomie około 1,4 pkt proc. W grudniu wynosiła już 2,74 pkt proc. To bardzo istotny parametr kredytu hipotecznego, ponieważ jest stały w całym okresie kredytowania.