– Wszyscy myślą, że to taki fajny zawód – mówi Maria Tyniec, pisująca do „Rzeczpospolitej”, projektantka wnętrz z dyplomem Wydziału Architektury Wnętrz warszawskiej ASP i 15-letnią praktyką na rynku. – Z klientem spędzam po kilka miesięcy, jednocześnie przygotowuję projekt, organizuję budowę i zaopatrzenie. Wprowadzam dziesiątki zmian w projekcie, potem w budżecie. I w tym samym czasie robię kilka projektów, bo inaczej bym nie wyżyła. Nawet jak zarobię za projekt kilkanaście tysięcy złotych, to przecież rozkłada się to na parę miesięcy.
[srodtytul]Reklama dźwignią...[/srodtytul]
Rynek architektów wnętrz w Polsce rozwija się od kilkunastu lat. Zawód nie wymaga licencji, może uprawiać go każdy. Piotr Perepłyś, szef Sekcji Architektów Wnętrz przy Polskim Związku Artystów Plastyków, podaje, że liczy ona obecnie około 400 osób. – Kiedyś studia architektury wnętrz trwały sześć lat, potem skrócono je do pięciu.
Dziś poza studiami na akademiach w Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Poznaniu i Wrocławiu funkcjonują trzyletnie studia licencjackie w szkołach prywatnych i mnóstwo przyspieszonych kursów. – Pełna amatorszczyzna – mówi Perepłyś. – Można zostać architektem wnętrz po dwutygodniowym kursie. Do naszej sekcji młodzi absolwenci się nie zapisują, bo twierdzą, że to im nic nie daje.
Rolę skrzynki kontaktowej przejmuje Internet. Na swoich stronach firmy przedstawiają realizacje: mieszkania, apartamenty, biura, sklepy. Można zamówić wystrój gabinetu stomatologicznego i jednostki wojskowej. Najbardziej przemawiają do wyobraźni tzw. metamorfozy – wnętrze przed i po (w niektórych wypadkach to „przed” wydaje się bardziej interesujące, bardziej osobiste niż to „po”). Nie można oprzeć się wrażeniu, że większość prezentowanych wnętrz urządzonych jest według jednego schematu – minimalizm, beże, biele, brązy.