Rak to nie wyrok śmierci. Da się go wyleczyć. Trzeba tylko działać szybko. Jednak to trzeba sobie wywalczyć. W praktyce pacjent toczy boje o wszystko – o wizytę u specjalisty, termin na badania, leki czy o operację.
Sytuację chorych miał diametralnie poprawić wprowadzony przez poprzedni rząd na początku 2015 r. pakiet onkologiczny, który zniósł limity na leczenie nowotworów w publicznej służbie zdrowia. NFZ zaczął płacić za terapię każdego pacjenta z rakiem. Warunek jest jeden. Pacjent, aby dostać się na szybką ścieżkę terapii przeciwrakowej, musi posiadać specjalny dowód – Kartę diagnostyki i leczenia onkologicznego – DiLO (tzw. zielona karta).
Komu lekarze odmawiają
Dokument może m.in. wystawić lekarz rodzinny, gdy podejrzewa u swojego podopiecznego nowotwór, a specjalista – gdy ma pewność co do jego istnienia.
Spośród prawie 270 tys. wydanych dotychczas pacjentom kart DiLO (dane NFZ) 80 tys. wygenerowali medycy pierwszego kontaktu. Myliłby się jednak ten, kto by uważał, że pacjent może pójść do przychodni medycyny rodzinnej i dostać bezproblemowo zieloną kartę.
– Wydawało mi się to proste, dopóki nie wybrałem się do przychodni z moją mamą. Wcześniej, w wyniku badania rentgenowskiego wykryto u niej pięciomilimetrowy guzek w płucach. Oczywiście to nie musi być od razu nowotwór, ale mama kwalifikowała się do tego, by założyć jej zieloną kartę i zdiagnozować guzek – opowiada Bartosz Poliński, prezes Fundacji Onkologicznej Osób Młodych Alivia. Lekarz rodzinny odmówił wypisania dokumentu. – Powód był prozaiczny. Pani doktor, osoba starszej daty, przyznała, że nie wie, co to jest zielona karta, a nawet gdyby wiedziała, to i tak nie umie jej wypełnić na komputerze, bo go nie obsługuje – mówi Bartosz Poliński.