Wszystko, co sygnowane nazwiskiem Woolf lub jej panieńskim nazwiskiem Stephen, a dotychczas nieznane, staje się sensacją w świecie literatury. Trudno więc się dziwić, że „Siedem szkiców”, do których dogrzebano się przed kilku laty, wywołało poruszenie. Za ich redakcję odpowiada David Bradshaw. Oksfordczyk, specjalista od literatury końca XIX i początku XX wieku, zwłaszcza modernizmu. Naprawdę się postarał – z 20-stronicowych zapisków upichcił książkę. Nabił objętość obszernym komentarzem, przypisami i wstępem.
Porywająca jest przedmowa pióra Doris Lessing. To jej osobiste porachunki z autorką „Pani Dalloway”. Jak zwykle noblistka nie boi się osobistych ocen ani niepopularnych opinii. Pozostałe teksty – ciekawe, lecz zbyt drobiazgowe. Za ciężkie w zestawieniu z ulotną pisarską materią bohaterki.
A co do meritum – Woolf nie planowała publikacji „Siedmiu szkiców”, nie zamierzała nawet pokazywać ich komukolwiek. Należy je traktować jak pisar-ską rozgrzewkę. Wedle nomenklatury Lessing – jak „palcówki dla przyszłej biegłości”. „Faktem jest, że w tych osobistych zeszytach używam czegoś w rodzaju stenografii & robię drobne wyznania, jak gdybym chciała przebłagać własne oko, czytając później”, pisze sama do siebie.
Sto lat upłynęło od momentu, kiedy Virginia Stephen nagryzmoliła kilka szkiców w kajecie obłożonym papierem pakowym. Odnalazł je Leonard Woolf. Niestrudzony propagator twórczości zmarłej żony oddał zeszyt do przepisania na maszynie i… zmarł. Notatnik znów przepadł. Ponownie wygrzebany trafił do rąk czytelników – wbrew intencjom Virginii.
Mimo ich szorstkości polecam „Siedem szkiców”. Jak na swoje czasy są niezwykłe. Virginia już zaczyna objawiać talent, poglądy i pazur. Zamierza „…pisać nie tylko okiem, ale umysłem; & odkrywać rzeczy prawdziwe pod zewnętrznymi pozorami”.