Publikowanie młodzieńczych utworów wielkich pisarzy przynosi często więcej szkody niż pożytku. Niedoskonałe wprawki mogą być skarbem dla historyków literatury i biografów, ale dla czytelników pozostają bladym cieniem najdoskonalszych utworów danego autora. Zazwyczaj potwierdzają, że nawet najwybitniejsi twórcy do pełni talentu dochodzili mozolną pracą oraz metodą prób i błędów.
Jednak w przypadku Trumana Capote'a, uznawanego za jednego z najwybitniejszych amerykańskich prozaików XX wieku, sytuacja jest o tyle ciekawa, że jak na pisarza żyjącego 60 lat pozostawił po sobie bardzo małą bibliografię.
Rozpoznawalność zdobył w latach 40. już jako dwudziestokilkuletni autor opowiadań. Od początku dał się poznać jako wybitny stylista, któremu wystarczały dwa zdania, by wprowadzić czytelnika w świat swoich postaci. Krótki, obrazowy opis pokoju albo drobny gest bohatera mówił o nastroju opowiadanej historii więcej niż długie opisy i monologi wewnętrzne.
Jego pozycję ugruntowała powieść „Harfa traw" (1951), którą wydał w wieku 27 lat. Wkrótce potem wystawiono ją w teatrze na Broadwayu. Z czasem jednak pisał coraz mniej, borykając się z uzależnieniami i brakiem pewności siebie, który zasłaniał arogancją i egocentryzmem.
Traumy i tajemnice
Urodzony w 1924 roku w Nowym Orleanie czuł do amerykańskiego Południa odrazę, a jednocześnie nieustannie tam wracał w swych utworach. Dorastał pod okiem matki, która zmagając się z alkoholizmem, nie potrafiła zapewnić mu ciepła. Capote często wspominał, jak zostawiała go zamkniętego w pokoju hotelowym, a sama udawała się na imprezę. A on przeżywał katusze, samotny, niekochany, targany napadami lęku i paniki.