Przebierańcy z ASP, czyli antysnobizm na zgniły Zachód

Studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych. Parada kreacji – a raczej ekstrawagancji – odbywała się tam co dnia. Tradycja dotycząca płci obydwu, której żadne pokolenie nie miało ochoty się sprzeciwić

Publikacja: 30.01.2008 00:24

Przebierańcy z ASP, czyli antysnobizm na zgniły Zachód

Foto: Rzeczpospolita

Bez względu na czasy, dbałość o własny, oryginalny styl stanowiła warunek konieczny, żeby liczyć się w tym niewielkim zespole. Studencka brać nie oceniała talentu – lecz wygląd. Gdy nadchodził karnawał i zaczynały się imprezy, inwencja w zakresie strojów przybierała na sile.

Na bale przebierańców czekaliśmy ze szczególnym napięciem. Będzie narzucona tematyka czy każdy wygłup dozwolony? Ale nawet najściślej określone hasło wywoławcze pozwalało na improwizacje. Od czego dowcip i wyobraźnia? Oraz swoboda skojarzeń? W końcu artyście nie przystoi pójść do wypożyczalni kostiumów i po prostu przebrać się za jakąś postać.

Pierwszy mój bal – to była manifestacja dzieci kwiatów. Nie znosiłam tej słodkiej stylistyki. Postanowiłam się sprzeciwić. Zawalczyć. Stąd pomysł na sukienkę-zbroję. Widziałam podobne w żurnalach. Ale skąd w PRL wziąć materiał łuskę? Przez wiele miesięcy prowadziłam kwestę: zbierałam kapsle od mleka i nakrętki od wódki. Wycinałam aluminiowe denka i naszywałam na siatkowy podkoszulek. Nie wyrobiłam się do balu. Zabrakło mi co najmniej czterech piątych dzieła. W ostatnim dniu srebrzyste denka zastąpiłam wszystkim, co wpadło mi w ręce – łańcuszkami, guzikami, cekinami, dżetami. Wypadło super.

Kolejna przebierana zabawa – parada historii.

To było naprawdę świetne, bo mało kto zgadywał, za co przebrali się koledzy. Wystąpiłam jako kobieta pierwotna. Najłatwiejszy kostium w mojej karierze. Wybłagałam u mamy futro oposów, spód z pelisy. Zrobiłam z tego sukienkę włosem na wierzch, z szerokim pasem w talii. Do tego wysokie boty, natapirowane włosy, „dziki” makijaż i już kreacja był gotowa.

Pod koniec studiów temat balu był szczególnie wyrafinowany: zgniły Zachód. Tu trzeba dodać, że studiowałam za czasów Gierka, kiedy powiało bananowym szpanem. Towary markowe, jak dżinsy, perfumy czy swetry, kupowało się w peweksach. Te oazy luksusu posłużyły mi za inspirację. Postanowiłam przebrać się za… snobizm. Symbolem tegoż uznałam metki, przez niektórych moich znajomych starannie eksponowane na spodniach, koszulach, szalikach. Niektórzy byli gotowi założyć ciuchy na lewą stronę, żeby tylko inni dostrzegli i docenili pochodzenie stroju. Myślicie, że to Calvin Klein wymyślił slipki wystające spod spodni? Nie, moi zapatrzeni na Zachód kumple wcześniej niż amerykański projektant wyciągali jak najwyżej gumki od bielizny, a szaliki zawsze nosili tak, żeby firma była widoczna.

Nie lubiłam demonstracji, pogardzałam szpanerami. W koszulkach odpruwałam metki, bo drapały mnie w kark; w dżinsach wycinałam firmowe oznakowania, bo bałam się posądzenia o chęć imponowania. To samo robiłam z garderobą mojego chłopaka. Powstała z tego minikolekcja metek. Jednak za mała na moje balowe potrzeby. Ruszyłam więc do szerzej zakrojonej akcji. Ogłosiłam konkurs na najładniejsze lebels (jak po angielsku określana jest metka), w zamian oferując wystawę z nagrodami. Każdemu, kto wyjeżdżał za granicę, obiecywałam złote góry. Sama też apelowałam do zagranicznych przyjaciół o przysyłanie tych kompletnie nieprzydatnych kawałków materii. Zawsze jako argument służyło mi antynuworyszostwo, niegodne artysty. Co za cuda wtedy zdobyłam! Pamiętam, że największy kawałek jedwabnej materii (markowe metki najczęściej robiono – i tak pozostało do dziś – z satyny) pochodziły z… kaszmirowego koca. Najdyskretniej zaś – jako wstążeczka z imieniem i nazwiskiem – afiszowała się moja koleżanka z Amsterdamu, przejściowo zajmująca się projektowaniem.

Pomysł miałam następujący: ponaszywam na gładki biały T-shirt po ojcu (dla mnie mini) setki lebels, tak, żeby zasłonić podkład. Najgorsze było to, że nie weszłam w posiadanie dostatecznej ilości surowca przed balem. Ponaszywałam na bawełniany trykot wszystko, co miałam – i okazało się, że plecy są białe, nietknięte. Za to przód przedstawiał się imponująco. Nie było rady, wystąpiłam na zabawie w kostiumie niekompletnym.

Po balu przerobiłam sukienkę na kamizelkę. Metki, których nie zdążyłam naszyć, spożytkowałam na inne trykotowe koszulki.

Wkrótce potem wyjechałam na zgniły Zachód. Moje T-shirty obszyte labels zrobiły furorę. Niektóre sprzedałam, inne rozdałam w prezentach. Dostałam propozycję szycia podobnych do butików. Nie skorzystałam z ofert. Wróciłam. Do dziś zachowałam tylko kamizelkę pokrytą gęsto metkami. Mam do niej sentyment. Przypomina mi bal, na który pracowałam pół roku. I wszystkie inne okoliczności. Przebranie, w którym odzwierciedla się historia.

Bez względu na czasy, dbałość o własny, oryginalny styl stanowiła warunek konieczny, żeby liczyć się w tym niewielkim zespole. Studencka brać nie oceniała talentu – lecz wygląd. Gdy nadchodził karnawał i zaczynały się imprezy, inwencja w zakresie strojów przybierała na sile.

Na bale przebierańców czekaliśmy ze szczególnym napięciem. Będzie narzucona tematyka czy każdy wygłup dozwolony? Ale nawet najściślej określone hasło wywoławcze pozwalało na improwizacje. Od czego dowcip i wyobraźnia? Oraz swoboda skojarzeń? W końcu artyście nie przystoi pójść do wypożyczalni kostiumów i po prostu przebrać się za jakąś postać.

Pozostało 85% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"