Bez względu na czasy, dbałość o własny, oryginalny styl stanowiła warunek konieczny, żeby liczyć się w tym niewielkim zespole. Studencka brać nie oceniała talentu – lecz wygląd. Gdy nadchodził karnawał i zaczynały się imprezy, inwencja w zakresie strojów przybierała na sile.
Na bale przebierańców czekaliśmy ze szczególnym napięciem. Będzie narzucona tematyka czy każdy wygłup dozwolony? Ale nawet najściślej określone hasło wywoławcze pozwalało na improwizacje. Od czego dowcip i wyobraźnia? Oraz swoboda skojarzeń? W końcu artyście nie przystoi pójść do wypożyczalni kostiumów i po prostu przebrać się za jakąś postać.
Pierwszy mój bal – to była manifestacja dzieci kwiatów. Nie znosiłam tej słodkiej stylistyki. Postanowiłam się sprzeciwić. Zawalczyć. Stąd pomysł na sukienkę-zbroję. Widziałam podobne w żurnalach. Ale skąd w PRL wziąć materiał łuskę? Przez wiele miesięcy prowadziłam kwestę: zbierałam kapsle od mleka i nakrętki od wódki. Wycinałam aluminiowe denka i naszywałam na siatkowy podkoszulek. Nie wyrobiłam się do balu. Zabrakło mi co najmniej czterech piątych dzieła. W ostatnim dniu srebrzyste denka zastąpiłam wszystkim, co wpadło mi w ręce – łańcuszkami, guzikami, cekinami, dżetami. Wypadło super.
Kolejna przebierana zabawa – parada historii.
To było naprawdę świetne, bo mało kto zgadywał, za co przebrali się koledzy. Wystąpiłam jako kobieta pierwotna. Najłatwiejszy kostium w mojej karierze. Wybłagałam u mamy futro oposów, spód z pelisy. Zrobiłam z tego sukienkę włosem na wierzch, z szerokim pasem w talii. Do tego wysokie boty, natapirowane włosy, „dziki” makijaż i już kreacja był gotowa.