– Co pewien czas odwiedzają mój salon kolekcjonerzy ilustracji. Gatunek, który przedtem nie istniał, a wykształcił się w ostatnich latach – zauważa Nina Rozwadowska, szefowa Galerii Grafiki i Plakatu od lat organizującej wystawy naszych największych osobowości ilustracji. – To symptomatyczne: wraca moda na polską sztukę ilustracji. Rzeczywiście, klasycy dziedziny znów mają robotę. Przebijają się też trzydziestolatki z nowymi koncepcjami. Zmieniają się techniki, obok tradycyjnych królują fotografia i grafika komputerowa.
Sprzyja temu działalność małych wydawnictw – Klucz, Dwie Siostry, Format. A także ambitne przedsięwzięcia większych oficyn, m.in. Prószyńskiego, Muzy, Santorskiego.
– W latach 90. cały przemysł i sztuka dla dzieci oparta była na koncepcji postdisnejowskiej – uważa Józef Wilkoń, klasyk ilustracji. – Disney w filmie jeszcze jakoś się broni, bo rysunki są dynamiczne, ruch ma wdzięk. Ale w książce kadry stają się martwe. I bardzo brzydkie.
Wszelka kokieteria pod milusińskich prowadzi do infantylizacji. A tego dzieci nie wybaczają
Pytany o diagnozę dla rodzimej ilustracji, Wilkoń podkreśla rolę młodych kolegów kreatywnie podchodzących do komputera. Sam również nie narzeka. Realizuje dzieło życia: „Księgę dżungli” dla Prószyńskiego. Kilkadziesiąt ilustracji, wszystkie barwne. Stara się wczuć w egzotyczne klimaty, szuka form dla zwierząt – umownych, znakowych, zarazem oddających ich charakter. – Zwierzaki muszą być ostre, wyraziste – przekonuje. – Wszelka kokieteria pod milusińskich prowadzi do nieznośnej infantylizacji. A tego dzieci nie wybaczają.