O Dicie Von Teese piszą kolorowe magazyny: „Elle”, „Twój Styl”, „In style”, jej zdjęcia publikują rubryki towarzyskie i portale mody. A ja, przyznaję ze wstydem, do niedawna nie wiedziałam dobrze, kim jest ta bladolica i kruczowłosa piękność wystylizowana na gwiazdę Hollywood lat 40.
Modelka? Aktorka? Żona milionera czy barona kurlandzkiego?
Ale zaległości już nadrobiłam. Przy bliższym poznaniu pani Von Teese zaczyna wydawać się postacią z dziewiętnastowiecznych bulwarowych powieści. Skromne pochodzenie, uroda, talent wymieszane ze szczęściem, samozaparciem, wsparte potężną dawką autokreacji. Część jest prawdą, część zmyśleniem.
Wyszukane imię oraz arystokratyczne nazwisko to tylko nom de guerre, bo własne – Heather Sweet – córka manikiurzystki i maszynisty w mieście Rochester w stanie Michigan uznała za nie dość eleganckie dla swojej przyszłej, zakrojonej na szeroką skalę, kariery.
Chciała zostać tancerką i świetnie jej to szło. W wieku 15 lat tańczyła już solówki. Ale jeszcze bardziej niż taniec fascynowały ją, tak samo jak jej matkę, gwiazdy złotej ery Hollywood. W tych gwiazdach zaś najbardziej pociągająca wydawała się jej staroświecka i seksowna bielizna, którą miały na sobie. Chciała dowiedzieć się o tym więcej, zapisała się więc na studia historii kostiumu i skończyła college. Marzyła, żeby nosić bieliznę jak modelki w „Playboyu”, którego czytał ojciec. Kupiła w sex-shopie pierwszy gorset i odtąd bielizna stała się jej fetyszem.