Nie ma drogi do Woodstock

W sierpniu minie 40 lat od wielkiego hipisowskiego festiwalu Woodstock. Jeden z organizatorów legendarnej imprezy chce uczcić rocznicę koncertami w Nowym Jorku i Berlinie. Sponsorzy się znajdą, ale ducha zbiorowej miłości nie będzie, bo dla dzieci MTV i YouTube muzyka to sprawa prywatna

Publikacja: 30.04.2009 01:13

Przystanek Woodstock

Przystanek Woodstock

Foto: Forum

W 1969 r. Michael Lang miał 26 lat. Był menedżerem kapel muzycznych oraz jednym z czterech chłopaków, którzy wymyślili rockową zabawę na Woodstock. Teraz chce przypomnieć festiwal i w połowie sierpnia zgromadzić w Nowym Jorku oraz Berlinie gwiazdy sprzed lat, m.in. The Who, Joe Cockera, Carlosa Santanę, Crosby Stills & Nash i Joan Baez. Trwa poszukiwanie sponsorów, impreza ma być bezpłatna i – zgodnie z aktualną modą – ekologiczna.

Jubileuszowe koncerty odbywały się już kilkakrotnie w historycznej lokalizacji, na farmie Bethel w stanie Nowy Jork. Ostatni miał miejsce dziesięć lat temu i choć przez trzy dni wszystko szło dobrze, nagle wybuchły zamieszki: płonęły samochody, a festiwalowicze rozbijali bankomaty i dzielili się łupem. Kto i jak będzie się bawił podczas 40. rocznicy, trudno przewidzieć. Być może leciwi uczestnicy oryginalnej imprezy spotkają się pod sceną z nastolatkami, którym Woodstock nic nie mówi. Młodzi chcą zobaczyć artystów na żywo, ponieważ każdy koncert to trofeum w ich osobistej kolekcji wrażeń. Nie dzielą się muzyką, trzymają ją przy sobie, jak iPoda.

[srodtytul]Weekendowy naród[/srodtytul]

Po czterech dekadach nie ma zgodności, czym naprawdę był Targ Muzyki i Sztuki w Woodstock, jak oficjalnie nazwano trzydniową serię koncertów, która rozpoczęła się 15 sierpnia 1969 r. Dla jednych festiwal

stanowił ukoronowanie poszukiwań idealnego społeczeństwa. Dla innych był żałosnym finałem ery naiwności. Wielu wspomina Woodstock po prostu jako fantastyczną balangę na masową skalę. W historii rocka figuruje on jako jedno z najważniejszych wydarzeń, bo dla 500 tys.

ludzi wystąpiło wówczas 32 czołowych twórców rocka. Jednak legenda festiwalu dotyczy nie koncertów, ale „narodu

Woodstock”, który przetrwał tylko weekend. Przez trzy dni był wzorem samoregulującej się idyllicznej wspólnoty, emanującej bezinteresowną miłością. I wyraźnym, manifestowanym zbiorowo „nie” wobec wojny w Wietnamie, dyskryminacji, agresji. Właśnie wtedy, gdy Neil Armstrong robił kosmiczny krok dla ludzkości, na farmie w Bethel, niedaleko miasteczka

Woodstock, sztab zapaleńców porywał się na równie fantastyczny projekt.

Centrum operacyjne mieściło się w stodole, do której doprowadzono kilka linii telefonicznych. Impreza, która spędzała sen z powiek amerykańskich władz, kosztowała 2,5 mln dolarów. Wyłożyli je z własnej kieszeni (lub zdobyli od sponsorów) czterej chłopcy przed trzydziestką. John Roberts, potomek farmaceutycznych potentatów, którzy dorobili się na paście do zębów, widział w życiu tylko jeden koncert – Beach Boysów. Na polu golfowym poznał Joela Rosenmana, absolwenta Yale. Obaj mieli pieniądze, lecz nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Wydrukowali w „Wall Street Journal” ogłoszenie: „Młodzi mężczyźni z nieograniczonym kapitałem poszukują ciekawych ofert inwestycji oraz propozycji biznesowych”. Zgłosili się do nich Artie Kornfield z wytwórni Capitol Records oraz Michael Lang. Szukali sponsorów dla studia nagrań. Jednak ze spotkania w nowojorskim mieszkaniu przy 83. ulicy wyszli z nowym konceptem – festiwalu rockowego.

Od początku były kłopoty, przede wszystkim z lokalizacją, wrogością władz i sąsiadów. Nikt nie chciał się zgodzić na masową hipisowską imprezę, a Max Yasgur, który postanowił wynająć swą 600-akrową farmę, musiał znosić pogróżki, wybijanie szyb i okrutne anonimy. Nowo powołana firma Woodstock Ventures nie budziła zaufania – menedżerowie gwiazd rocka dali się przekonać tylko dzięki podpisywanym od ręki, niespotykanie hojnym czekom. Odkąd udało się nakłonić zespół Jefferson’s Airplane, by zagrał za kosmiczną kwotę 12 tys. dolarów, poszło gładko. Największe honorarium – ponad 30 tys. – otrzymał Jimi Hendrix, który zastrzegł, że chce wystąpić jako ostatni. Wśród wielkich nieobecnych znaleźli się jednak The Beatles, The Doors i Led Zeppelin.

[srodtytul]Wpatrzeni w słońce[/srodtytul]

Młodzi organizatorzy im-prezy działali na oślep, przynajmniej częściowo. Zwodzili też nieprzychylne władze, oficjalnie szykując festiwal dla 50 tys. osób, a po cichu spodziewając się 150 tys. Ale przyjechało prawie pół miliona. Do Woodstock ściągały kolumny samochodów, a policja nie pomagała kierować ruchem – obawiała się odpowiedzialności i liczyła, że Woodstock skompromituje podobne wydarzenia na przyszłość. Autostrada numer 79 była całkowicie zablokowana. Ludzie porzucali wozy, szli po kilkanaście mil. Ogrodzenie i brama festiwalowa zniknęły, w łeb wziął także darmowy program „Jedzenie za miłość” – brakowało żywności, wody, tysiące ludzi spało na ziemi.

Kanapki z masłem orzechowym, muzyków i sanitariuszy dowożono wojskowymi śmigłowcami. A lądować nie było gdzie – spontaniczne lądowiska tworzyli trzymający się za ręce ludzie ustawieni w duży okrąg.

Wyzwaniem okazało się utrzymanie gigantycznego, w większości upojonego narkotykami, tłumu w spokoju i ładzie. Muzykom płacono ekstra, by zamiast do północy, grali do rana. Pierwszy dzień festiwalu miał być łagodny, na scenę wyszedł Ravi Shankar, a Joan Baez śpiewała hymn „We Shall Overcome”. Gdy tylko skończyła, rozpętała się burza. Spadło 12 centymetrów deszczu, a tysiące dzieciaków, brudnych i głodnych, brnęło w rwących potokach i błotnych kałużach. Plagą były skręcone kostki, złamania oraz poranione stopy.

Ale sanitariusze mieli większe zmartwienia – pacjentów w stanie narkotycznych odlotów. Pierwszy wrzeszczał, że atakują go pająki. Drugi był weteranem z Wietnamu – siedział skulony, powtarzając złowrogo: „Nie zbliżaj się, nie zbliżaj!”. Masowo zgłaszali się ludzie z oczami uszkodzonymi od patrzenia godzinami prosto w słońce. Zanotowano dwa zgony – jeden z przedawkowania, drugi w wyniku wypadku – traktor najechał na śpiącego człowieka. Ale było także kilka szczęśliwych porodów, w tym jeden na przyczepie.

Choć Woodstock miał wszelkie cechy logistycznej katastrofy, przypominał radosny chaos. Nie doszło do zapowiadanych zamieszek. Reporter „New York Timesa” długo kłócił się z przełożonymi, którzy oczekiwali wstrząsających relacji. Postawił na swoim i na pierwszej stronie opisał, co widział: bliskość i bezinteresowną pomoc – tysiące ludzi połączonych wzajemną życzliwością. Ta i podobne relacje utrwaliły Woodstock jako symbol pokojowego współistnienia. Tuż po zakończeniu festiwalu na okładce „Rolling Stone’a” znalazło się zdjęcie ukazujące młodego, nagiego mężczyznę kąpiącego się w festiwalowym jeziorze razem z synem.

Najbardziej wytrwali zostali pod sceną do poniedziałku rano, słuchając dzikiej, 14-minutowej wersji „Voo-doo Chile” Hendriksa i oszałamiającej elektrycznej interpretacji hymnu „The Star Spangled Banner”. Na drzewach zostały ślady festiwalowych zbliżeń hołdujących hasłu „Make love, not war” – przyczepione czym popadnie listy i notatki. Jakiś Don pisał do Cindy: „Przepraszam, byłem tak rozkojarzony, że nie poprosiłem o twój adres. Zadzwoń”.

[srodtytul]Festiwal w iPodzie[/srodtytul]

W sierpniu minie 40 lat, odkąd farmę w Bethel opuścił ostatni wielbiciel miłości, pokoju i rock and rolla. Tę samą ziemię, którą ulewne deszcze zamieniły w błoto, porasta teraz trawa. Na słupie wisi tablica upamiętniająca najważniejsze wydarzenie muzyczne lat 60. Poza tym pustka i spokój. Przed rokiem ruszyło w Bethel centrum kulturalne zbudowane za 100 mln dolarów. Raz zagrali tam Nowojorscy Filharmonicy, przyjechała supergrupa Crosby Stills & Nash. Na co dzień z głośników sączą się piosenki hipisowskich legend. Jak na ironię, jest wśród nich Joni Mitchell lamentująca w „Big Yellow Taxi”, że rajską ziemię zalano betonem, by na jej miejscu zbudować parking. Plac wokół centrum rzeczywiście wybetonowano dla wygody gości, którzy przed odjazdem kupią pamiątkową koszulkę za 69,99 dolara.

Wewnątrz mieści się muzeum – owoc kompromisu między chęcią odtworzenia klimatu kontrkulturowej balangi a potrzebą poprawnej, edukacyjnej placówki gotowej na przyjęcie rodzin i szkolnych autobusów. Poza rodzinami szukającymi weekendowej rozrywki najczęstszymi bywalcami muzeum są osoby koło sześćdziesiątki. Zwiedzają dokładnie, wreszcie siadają i płaczą.

Za czym – nie wiedzą i nie rozumieją nowe pokolenia. Dzieci MTV, dziś po trzydziestce, nigdy nie jednoczyły się w żadnej politycznej czy obywatelskiej sprawie. Jeśli coś je łączyło, to przeżywane jednocześnie, ale indywidual-nie (za pośrednictwem telewizorów), uwielbienie dla supergwiazd popu. Wspólne im jest zamiłowanie do promowanej w teledyskach estetyki, dobrej muzycznej rozrywki oraz popieranej przez stację obyczajowej tolerancji. Jest i wspólny wychowankom MTV żal, że urodzili się za późno: już po tym, jak hipisowscy buntownicy obcięli włosy, założyli krawaty i zasilili kadry korporacyjnej Ameryki.

Natomiast najmłodsza generacja YouTube bunt uważa już za zjawisko historyczne, a muzykę przeżywa całkiem prywatnie. W porównaniu z pokoleniem MTV nastolatków nie spaja nawet autorytet telewizyjnych list przebojów czy autorskich audycji. Żaden didżej nie będzie dla nich bogiem, a żaden Bono – prorokiem. Nie jest to efekt komercjalizacji muzyki, ale jej personalizacji. Noszone w kieszeniach telefony i iPody stały się wizytówkami osobistych preferencji kształtowanych samodzielnie dzięki Internetowi. Nie ma dziś ani ośrodka dyktującego muzyczne wzory, ani radykalnych podziałów na miłośników rocka czy soulu. Bo też muzyka w mniejszym stopniu przemawia do zbiorowości – znacznie ważniejsza jest realizowana wirtualnie intymna relacja między słuchaczem a twórcą.

Można się zastanawiać, skąd rosnąca popularność masowych koncertów (przykładem: wyprzedane występy Madonny i U2 w Polsce), ale mało prawdopodobne, by fanów przyciągała chęć wspólnego doświadczenia. Dziś liczy się widowiskowość występów, rzadka okazja, by w zdominowanym przez media świecie wziąć udział w czymś niepowtarzalnym, odbywającym się na żywo i naprawdę. Teraz nawet na największych festiwalach, jak gdyński Open’er, nie rodzą się ulotne „narody” – przyjeżdża ucywilizowany tłum. Nie szukamy już na koncertach podobieństw, przyjaźni ani wspólnoty, koncentrujemy się raczej na pielęgnowaniu różnic. Dlatego mało prawdopodobne, by 15 sierpnia 2009 r. ktoś padł nam w ramiona i zaoferował odrobinę wolnej miłości. Prędzej zapyta uprzejmie, czy może przy nas zapalić.

[ramka][srodtytul]Prawdziwa historia na ekranie[/srodtytul]

Nie byłoby jarmarku w Woodstock, gdyby nie Elliot Tiber i należący do jego rodziców hotelik El Monaco w pobliżu Bethel.

O tym, jak do małej mieściny śmigłowcem przylatują hipisi, by urządzić największą balangę w historii, opowiada najnowsza komedia Anga Lee „Talking Woodstock”, którą reżyser pokaże w Cannes. Latem 1969 r. Tiber zjawił się w nowojorskiej Greenwich Village, która była mekką homoseksualistów. Tam poznał m.in. Trumana Capote i Andy’ego Warhola, był świadkiem starć z policją. Kiedy przeczytał w gazecie, że pomysłodawcy festiwalu w Woodstock nie mogą uzyskać pozwolenia na zorganizowanie imprezy masowej, przyszedł im z pomocą. On takie pozwolenie miał. Zanim się obejrzał, był już w centrum wydarzeń, które odmieniły jego życie. Scenariusz filmu Anga Lee jest inspirowany książką Tibera. Powstała ciepła i dowcipna opowieść o chłopaku, który przypadkiem wsparł obyczajową rewolucję. Film pozwala też podejrzeć, jak ten kontrkulturowy jarmark wyglądał od zaplecza. Ang Lee przenosi widzów 40 lat wstecz i rekonstruuje autentyczne wydarzenia.

[i]—pw[/i][/ramka]

W 1969 r. Michael Lang miał 26 lat. Był menedżerem kapel muzycznych oraz jednym z czterech chłopaków, którzy wymyślili rockową zabawę na Woodstock. Teraz chce przypomnieć festiwal i w połowie sierpnia zgromadzić w Nowym Jorku oraz Berlinie gwiazdy sprzed lat, m.in. The Who, Joe Cockera, Carlosa Santanę, Crosby Stills & Nash i Joan Baez. Trwa poszukiwanie sponsorów, impreza ma być bezpłatna i – zgodnie z aktualną modą – ekologiczna.

Jubileuszowe koncerty odbywały się już kilkakrotnie w historycznej lokalizacji, na farmie Bethel w stanie Nowy Jork. Ostatni miał miejsce dziesięć lat temu i choć przez trzy dni wszystko szło dobrze, nagle wybuchły zamieszki: płonęły samochody, a festiwalowicze rozbijali bankomaty i dzielili się łupem. Kto i jak będzie się bawił podczas 40. rocznicy, trudno przewidzieć. Być może leciwi uczestnicy oryginalnej imprezy spotkają się pod sceną z nastolatkami, którym Woodstock nic nie mówi. Młodzi chcą zobaczyć artystów na żywo, ponieważ każdy koncert to trofeum w ich osobistej kolekcji wrażeń. Nie dzielą się muzyką, trzymają ją przy sobie, jak iPoda.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"