Skąd ta fraternizacja? Wiele zależy od kręgu kulturowego. Rejony frankofońskie nie mają skłonności do spieszczania imion. Używa się pełnego brzmienia. Jeśli ktoś nosi dwa imiona, obydwa padają w dostojnej całości: Jean-Francois, Anne-Marie itd. Podobnie Skandynawowie.
Krótko, ale po męsku
Wyraźną inklinację do skracania imion mają narody posługujące się językiem angielskim. Racja, wygodniej wymawiać jednosylabowce. Jednak anglosaskie Tom, Bill, Will, Phil, Ted brzmią mocno, po męsku. Bardziej miękkie wersje – Tommy, Billy, Willy – zarezerwowane są dla dzieci lub bliskich. Kobiece imiona w skróconych wersjach także nie trącą infantylizacją. Liz, Meg, Fran to skróty odpowiednie dla dorosłych.
W języku polskim jest kłopot. Często krótsza wersja równa się zdrobnieniu. Tomasz zamienia się w Tomka, Jarosław w Jarka, Edmund w Mundka. Jeszcze gorzej z imionami kobiecymi. Te krótsze brzmią pieszczotliwie. Kojarzą się z niedorosłymi dziewczynkami. Poważna Katarzyna staje się milusią Kasią, dostojna Barbara Basią, godna Zofia Zosią.
Fraternizacja z władzą
Z Zachodu przyszedł do nas obyczaj spoufalania się z ludźmi ze społecznego świecznika. Obdarzanie przywódców dziecięcymi imionami niekiedy stanowi dowód sympatii i akceptacji, innym razem wyraża lekceważenie.
Prusacy nazywali cesarza Frycem, poddani Austro-Węgier nie mówili inaczej o cesarzowej Elżbiecie jak Sisi, Brytyjczycy ochrzcili Elżbietę I mianem Queennie. Prezydent James Carter nawet w encyklopedii figuruje jako Jimmy.