Nigdy dosyć przystępnych i niebanalnych piosenek, do których chce się wracać. James Morrison sypie nimi jak z rękawa. Sam komponuje i pisze teksty, co daje niezależność i pozwala ignorować popowe trendy. Nagrywa melodyjną muzykę niepozbawioną artystycznych ambicji i bogato aranżowaną. Łatwo ją polubić i jest za co chwalić.
Urodził się na Wyspach, ale w jego utworach nie ma śladu brytyjskich brzmień gitarowych. Bliżej mu do amerykańskiego folku, bluesa i muzyki drogi. Na trzeciej płycie, którą nazwał „The Awakening" – przebudzenie, kłania się dorobkowi soulowych wokalistów zza oceanu. Pierwsza część płyty przypomina nagrania Marvina Gaye'a – to lekkie, pulsujące utwory. W „In My Dreams" śpiew płynie w rytmie zaznaczanym subtelnie przez gitary i skrzypce. Charakterystyczna barwa głosu sprawdza się w balladach oraz w bluesowych i rockowych numerach.
Anglik ma delikatną chrypę, ale z ostrych tonów gładko przechodzi do klarownego falsetu. W jednej piosence potrafi przeistoczyć się z młodego Steviego Wondera w leciwego Roda Stewarda. „Say Something Now" czy „Person I Should've Been" to jego znaki firmowe – utrzymane w spokojnym tempie piosenki o uczuciach, pozwalające cieszyć się akustycznym brzmieniem.
26-letni Morrison wymyka się schematom i chyba dlatego pozostaje artystą niedocenionym. Nie mieści się ani w nurcie alternatywnego popu, ani wśród śpiewaków schlebiających żeńskim gustom. Jego piosenki są zbyt wyrafinowane, by służyły jako dzwonki w telefonach, ale dość melodyjne, by je zanucić. Tworzy muzykę z myślą o ludziach, a nie urządzeniach. „Awakening" wypełnia pięknie zaśpiewany pop-rock o bogatym brzmieniu. Taki niepozorny album przez lata wozi się w samochodzie i mówi o nim: „muzyka nie do zdarcia".