To jedna z najbarwniejszych postaci polskiego teatru. Począwszy od wyglądu – ubierał się jak książę, chodził w kolorowych strojach, wyróżniał się swoją zmysłową obecnością. Tak też reżyserował – nikt, tak jak on, nie umiał wydobywać współczesnych sensów z meandrów klasycznych fragmentów. Sens był zawsze jasny, mało, że „jasny" – był ciekawy, bo przecież teatr jest dla ludzi i jego teatr był pełen. Pełen rozgorączkowanej młodzieży, którą przyciągał nie tylko Słowacki, ale i hondy, na których aktorzy ścigali się pomiędzy balkonami. Jednak poezja i duch poety zawsze pozostawały nienaruszone. Miał oczywiście – jak to zwykle u nas – i przeciwników. Zazdroszczono mu właśnie koloru, pomysłów i pełnej widowni. Umiał tej zazdrości stawiać czoła. Przekonany, że ma tę bożą iskrę, szedł do przodu i odnosił sukces za sukcesem.
To on wpadł na pomysł, aby ożywić genialne pamiętniki Fredry – „Trzy po trzy". Ja grałem Hrabiego, a towarzyszyły mi postaci z jego sztuk, we fragmentach. Powstało z tego atrakcyjne widowisko, okraszone muzyką Andrzeja Kurylewicza, który akompaniował naszym wysiłkom aktorskim w kulisie, ale widoczny. Było to wszystko nowością. Nie tylko u nas – owacją przyjęto Fredrę także w Moskwie, w której zresztą bawił z Napoleonem.
A „Beniowski"? Czysta poezja. Polska w każdym słowie, kostiumie i akcencie.
Najłatwiej byłoby przytoczyć anegdotę. Bo on sam był jedną wielką anegdotą, ale z dystansem do siebie. Ukochał polski dramat romantyczny – od Mickiewicza do Norwida. Jego zasług nie pomniejszają bezsensowne krytyki ludzi złośliwych, nieżyczliwych, zazdrosnych.
Cały okres jego dyrekcji w Narodowym to ciąg odkryć repertuarowych i formalnych, odważnych pomysłów. A to zbieranie, niczym grzybów, czołgów-zabawek w lesie w „Balladynie". A to mówienie Inwokacji jak „Ojcze nasz" – w rytmie i nastroju modlitwy.
Był to najbardziej polski, najbardziej kolorowy twórca XX-wiecznego teatru. To on ściągnął do teatru młodzież, która pokochała tych nudnych romantyków z lekcji polskiego. Jakaż to zasługa!