Choć od dwóch sezonów prapremiery utworów polskich kompozytorów przestały być czymś niezwykłym, wciąż nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przejściową modą, czy polski teatr wreszcie otworzył się na współczesność. Na każdą kolejną inscenizację trzeba chuchać, by umacniała tę tendencję. Operowa publiczność chyba przestała bać się nowej muzyki, zresztą kompozytorzy nie straszą jej zbytnim eksperymentowaniem. Poszukiwacze nowych brzmień i przetwarzanych komputerowo instrumentów szukają miejsca raczej poza tradycyjnym teatrem (Cezary Duchnowski i jego "Ogród Marty").
Edward Pałłasz raczej sumuje dorobek, niż odkrywa nowe światy. W "Ja, Kain" daje dowód świetnego operowania tradycyjną orkiestrą, zaciekawia finezją instrumentacji. Joanna Kulmowa dostarczyła libretto będące skrzyżowaniem średniowiecznego moralitetu z teatrem Becketta czy Ionesco.
"Ja, Kain" trawestuje biblijną przypowieść. Jest przestrogą: życiowe role nie są z góry przypisane. Akcja rozgrywa się w nieokreślonym miejscu i czasie, ale pokazuje, że każdy może stać się albo Kainem, albo Ablem i czasem decyduje o tym przypadek, jakiś nóż, który w nieodpowiednim momencie akurat znajdzie się pod ręką.
Opera Pałłasza nie jest przy tym mroczną tragedią. Kulmowa nie stroni od humoru, przez półtora aktu nic nie zapowiada krwawego finału. Gdyby kompozytora nie poniósł ambitny pomysł i postaci Onej nie rozpisał na trzy głosy, można by lepiej docenić walory tekstu. Ta wysłanniczka losu ma bowiem do przekazania widzowi parę ważnych prawd, które nie przebijają się przez rozbudowaną tkankę muzyczną.