Warszawska Opera Kameralna: prapremiera Ja, Kain

Kiedy dziś reżyser okazuje pokorę wobec utworu, jesteśmy wręcz rozczarowani. Jak na premierze "Ja, Kain" Edwarda Pałłasza w Warszawskiej Operze Kameralnej - pisze Jacek Marczyński

Publikacja: 11.01.2012 05:33

"Ja, Kain" Edwarda Pałłasza

"Ja, Kain" Edwarda Pałłasza

Foto: Jarosław Budzyński/Archiwum WOK

Choć od dwóch sezonów prapremiery utworów polskich kompozytorów przestały być czymś niezwykłym, wciąż nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przejściową modą, czy polski teatr wreszcie otworzył się na współczesność. Na każdą kolejną inscenizację trzeba chuchać, by umacniała tę tendencję. Operowa publiczność chyba przestała bać się nowej muzyki, zresztą kompozytorzy nie straszą jej zbytnim eksperymentowaniem. Poszukiwacze nowych brzmień i przetwarzanych komputerowo instrumentów szukają miejsca raczej poza tradycyjnym teatrem (Cezary Duchnowski i jego "Ogród Marty").

Zobacz galerię zdjęć

Edward Pałłasz raczej sumuje dorobek, niż odkrywa nowe światy. W "Ja, Kain" daje dowód świetnego operowania tradycyjną orkiestrą, zaciekawia finezją instrumentacji. Joanna Kulmowa dostarczyła libretto będące skrzyżowaniem średniowiecznego moralitetu z teatrem Becketta czy Ionesco.

"Ja, Kain" trawestuje biblijną przypowieść. Jest przestrogą: życiowe role nie są z góry przypisane. Akcja rozgrywa się w nieokreślonym miejscu i czasie, ale pokazuje, że każdy może stać się albo Kainem, albo Ablem i czasem decyduje o tym przypadek, jakiś nóż, który w nieodpowiednim momencie akurat znajdzie się pod ręką.

Opera Pałłasza nie jest przy tym mroczną tragedią. Kulmowa nie stroni od humoru, przez półtora aktu nic nie zapowiada krwawego finału. Gdyby kompozytora nie poniósł ambitny pomysł i postaci Onej nie rozpisał na trzy głosy, można by lepiej docenić walory tekstu. Ta wysłanniczka losu ma bowiem do przekazania widzowi parę ważnych prawd, które nie przebijają się przez rozbudowaną tkankę muzyczną.

Utworowi nie przysłużyła się reżyserka Jitka Stokalska. Od współczesnego teatru bardziej zainteresował ją tradycyjny moralitet. Dodała sporo banalnej symboliki, zamiast rozwinąć tę opowieść we własny sposób. W Warszawskiej Operze Kameralnej nie ma miejsca na reżyserskie szaleństwa, ale "Ja, Kain" wręcz domaga się tego, by inscenizator rozbudował portrety Pierwszego i Drugiego – głównych bohaterów. Mając tak wytrawnych wykonawców jak Andrzej Klimczak i Jan Monowid, nie byłoby to trudne.

Po serii przedstawień na różnych scenach, w których reżyserzy za wszelką cenę chcieli zdominować kompozytorów, "Ja, Kain" jest chwilą triumfu muzyki. Ale osobiście tęsknię już za porcją dobrego teatru. Następna okazja ku temu za trzy tygodnie: w Teatrze Wielkim w Poznaniu prapremiera "Dnia świra" Hadriana Filipa Tabęckiego.

Choć od dwóch sezonów prapremiery utworów polskich kompozytorów przestały być czymś niezwykłym, wciąż nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przejściową modą, czy polski teatr wreszcie otworzył się na współczesność. Na każdą kolejną inscenizację trzeba chuchać, by umacniała tę tendencję. Operowa publiczność chyba przestała bać się nowej muzyki, zresztą kompozytorzy nie straszą jej zbytnim eksperymentowaniem. Poszukiwacze nowych brzmień i przetwarzanych komputerowo instrumentów szukają miejsca raczej poza tradycyjnym teatrem (Cezary Duchnowski i jego "Ogród Marty").

Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady
Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie