Wyspa Północna przypomina to, co mamy w Europie – trochę brudno, kolorowo i nie zawsze bezpiecznie. Na południu ludzi jest dużo mniej; panuje niezwykła czystość, mieszkańcy – potomkowie osadników z Irlandii i Szkocji – są bardzo gościnni, a przyroda – wyjątkowa.
Wyspa Południowa to kraina wielkich jezior polodowcowych wciśniętych w wysokie góry ośnieżone cały rok – Alpy Południowe z najwyższym szczytem Mt. Cook, 3754 m n.p.m. Z gór spływają lodowce, a ich podnóża porastają lasy deszczowe i busz.
Gwiazdy i maślaki
Bazą wypadową w rejon Mt. Cook jest wioseczka Tekapo przycupnięta nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie. To miejsce o najczystszym w Nowej Zelandii niebie, gdzie najlepiej widać naszą galaktykę – Drogę Mleczną. Takiego firmamentu nie widziałam nigdy. Godzinę leżałam nocą na ławce przed moim pokoikiem w hostelu Tailor-made-Tekapo wpatrzona w nieznane gwiazdy. Rozpoznałam jedynie konstelację Oriona. Wokół panowała cisza przerywana tylko głosami nieznanych nocnych ptaków. Właśnie w Tekapo na pobliskiej Mt. John (1031 m n.p.m.) wybudowano obserwatorium astronomiczne. Tam właśnie wybrałam się na szlak następnego dnia. Po drodze obejrzałam jeszcze maleńki kamienny kościółek Dobrego Pasterza stojący na trawiastym cyplu nad jeziorem; obok niego pasterze owiec wystawili pomnik pasterskich psów pracujących wspólnie z ludźmi od XIX w.
Szlak do obserwatorium to 4 godziny stromego podejścia w ostrym słońcu bezdrzewnymi zboczami góry. Na szczycie umieszczono dokładną tablicę z panoramiczną mapą i nazwami widocznych z tego miejsca wierzchołków. Przy obserwatorium działa przeszklona kawiarnia Astro Cafe z bajecznym widokiem na cztery strony świata – ośnieżone Alpy, jezioro, miasteczko. Można zwiedzić obserwatorium i zerknąć za 50 dolarów na niebo przez wielkie teleskopy.
Schodząc do miasteczka przez sosnowy las, bardzo podobny do tych, które porastają nasze Sudety, nazbierałam siatkę... maślaków. Zdrowe o żółtej skórce na kapeluszach, rosły koloniami, których nikt nawet nie dotykał. Trafiały się także koźlaki. Najdorodniejsze rosły w trawie w ogrodzie mojego hostelu. Gdy wieczorem smażyłam grzyby we wspólnej kuchni, tylko Chińczycy nie pytali mnie, czy aby na pewno wiem, co robię. Oni przecież jedzą i te grzyby, których nawet my w Polsce nie ośmielamy się tknąć.