To nic, że szósty album – „Valtari" – nie różni się w zasadniczy sposób od wcześniejszych. To nic, że Jónsi brzmi, jakby śpiewał wciąż ten sam utwór. To nic, że nie ma tu chwytliwych tematów ani utworów na miarę kultowego „Svefn-g-englar". To nic, że panowie stosują twórczy recykling, korzystając w niektórych utworach z pomysłów z wcześniejszych płyt. To nic, bo sztuka Sigur Rós rządzi się swoimi prawami.
Oni nie nagrywają singli czy piosenek opartych na typowym schemacie zwrotka – refren. Ich utwory to muzyczne ambientowe pejzaże wyczarowane głównie za pomocą „żywych", typowych instrumentów rockowych (wzbogaconych m.in. o klawesyn, banjo, obój, flet) i odrealnionych pasaży wokalnych. Rozmarzone, bajkowe i pozbawione choćby nutki testosteronu utwory snują się delikatnie, tworząc niesamowitą aurę sprzyjającą uruchomieniu pokładów tego, co najlepsze w naszej wyobraźni.
Słuchanie z zamkniętymi oczami „Varú?" to podróżowanie bez ruszania się z miejsca. Medytacyjny spokój, jaki niesie ze sobą „Dau?alogn", w którym partie falsetu Jónsiego są wzmocnione brzmieniem organów, dają efekt muzycznej modlitwy. „Var?eldur" to radosny smuteczek zakończony prostym stukaniem w klawisze pianina. Tak jest z każdym utworem tej trwającej niespełna godzinę płyty.
Trudnej płyty. Wymagającej odpowiedniego nastroju i wrażliwości. Rozbijanie jej na czynniki pierwsze nie ma najmniejszego sensu. I bez znaczenia jest fakt, że utwory nie są kompozycjami, które narodziły się podczas prób zespołu, ale są sprokurowanymi studyjnymi tworami. Spokój i wyciszenie, które niesie ze sobą „Valtari", są nie do przecenienia. A piękno i emocje zawarte w muzyce Sigur Rós i anielskim śpiewie Jónsiego bronią się bez słów.
Opłaciło się czekać na tę płytę pięć długich lat.