Play maker, warm upper, animator publiczności. Nazw tego specyficznego zawodu jest wiele, lecz wiedza o nim niska. Dlaczego? – Nie mówi się o nim z prostego powodu: lepiej dla widza i dla producenta, jeśli nikt nie będzie miał wątpliwości, że wszystko, co dzieje się w show, jest naturalne – mówi Piotr Balicki, znany telewizyjny „wymiatacz", który pracował przy połowie polskich show z udziałem publiczności.
W Polsce ten zawód odkryto pod koniec lat 90., gdy po pojawieniu się na rynku TVN stacje komercyjne zaczęły ze sobą konkurować. Gdy TVN zatrudnił swojego animatora publiczności, Polsat nie mógł pozostać w tyle. Złote czasy polskiej telewizji pozwalały na bezproblemowe zatrudnienie kolejnej osoby do produkcji programu. Początkowo animatorzy pełnili bardziej funkcję reprezentatywną. – Niedawno zawód animatora zaczął w końcu być doceniany przez reżyserów. Wcześniej polegało to trochę na bitwie między stacjami o prestiż, dziś docenia się jego wkład w produkcję show – tłumaczy Balicki. Jego praca polega na tym, by być niedostrzeżonym, a bezpośrednio wpływać na reakcje publiki. Ta, jak wiemy, ma wielką siłę – potrafi zarówno obronić przed prowadzącym zaproszonego gościa, jak i pogrążyć go w niesławie. Balicki, którego branża uważa za najlepszego rodzimego warm uppera, zna wszystkie sztuczki profesji. – Przygodę z telewizją zacząłem, gdy miałem 17 lat. Znajomy zaproponował mi udział w programie Zbigniewa Wodeckiego „Droga do gwiazd" w jakiejś nowej krakowskiej telewizji TVN. Zgodziłem się, pojechałem do Łęgu, gdzie był wówczas największy w Polsce ośrodek nagraniowy, usiadłem wśród publiczności i biłem brawa. Od razu mnie to wciągnęło, a okazało się, że to był okres, w którym mało ludzi wiedziało o tym, że można przyjść do telewizji i wziąć udział w nagraniu programu. A co dopiero dostać za to pieniądze, co dziś jest standardem. Realizatorzy mieli niewielu chętnych, więc zaproponowałem, by cała moja klasa maturalna przychodziła na nagrania – opowiada animator. Balicki się wciągnął. – Dziewczyna zajmująca się zapraszaniem ludzi do roli publiczności show zauważyła, że jestem dobry i potrafię żywiołowo reagować na wydarzenia ze sceny, więc zaproponowała mi pracę przy organizacji publiki. To był dla mnie szok, byłem tuż przed maturą, a dostałem pracę w telewizji – wspomina Balicki, który mimo młodego wieku szybko zrozumiał, jakimi prawami rządzi się telewizja. Że liczy się tu szybkość działania, perfekcja i szeroki uśmiech.
– Początki były potwornie trudne. Musiałem pozostać miłym zarówno dla ludzi przychodzących na nagrania, jak i dla producentów, którzy ode mnie wymagali kontrolowania sytuacji. Jeśli ktoś po trzech godzinach nagrań non stop potrzebował iść do toalety, to wyprowadzałem go ukradkiem, by nie narazić się produkcji – zwierza się animator.
Balicki nie był najpokorniejszym pracownikiem telewizji. Praca z publicznością wymaga specjalnego stroju, a play maker miał z tym spore problemy. – Czarny T-shirt, spodnie i buty pozwalają przemykać kamerze, nie zwracając na siebie uwagi. To istotne w pracy animatora publiczności, w końcu mamy być niewidoczni. Ja jednak preferuję żywe kolory, więc wielokrotnie musiałem wykłócać się z producentami. Teraz już machnęli ręką i mogę przychodzić ubrany tak, jak chcę. Bo i tak przeciętny widz ma problem z zauważeniem mnie w tłumie – tłumaczy warm upper.
Publiczność jak orkiestra
Praca animatora publiczności to zarówno nagrania na żywo, jak i te montowane. Przed nagraniem warm upper dostaje od reżysera scenariusz programu i wskazówki: czy publiczność ma być bardziej rozbawiona, czy skupiona, jak intensywne i spontaniczne mają być jej reakcje. Później animator ma za zadanie wyjaśnić ludziom, jak mniej więcej będzie wyglądało nagranie i czego mogą się spodziewać. Oczywiście Balicki nie zdradza uczestnikom wszystkich szczegółów. Na przykład podczas ustaleń z publicznością „Rozmów w toku" tłumaczył im, o czym będzie odcinek i kto w nim weźmie udział, lecz nie zdradzał pytań Ewy Drzyzgi. Część programu musiała pozostać improwizowana, by ludzie nie deklamowali formułek z wypowiedziami do kamer. – Na planie „Rozmów w toku" pracowałem sześć lat. Uwielbiam ten format, ale po takim czasie błagałem, by mnie zwolnili – śmieje się Balicki. – Nagrywaliśmy dwa odcinki dziennie, to było niesamowite doznanie, ale też duże obciążenie. Bohaterowie przychodzili z własnymi historiami i emocjami, po pewnym czasie zauważyłem, że sam czułem się jak psychoanalityk.