Strasznie tłukłem

Pierwsza praca to zawsze wielkie przeżycie. Dlatego poświęcamy jej nasz nowy cykl rozmów. W tym tygodniu pod lupę bierzemy Wojciecha Manna, który zaczął zarabiać już w dzieciństwie.

Publikacja: 06.01.2013 18:00

Strasznie tłukłem

Foto: REPORTER/east news, Jacek Domiński JD Jacek Domiński

Jak zarobił pan pierwsze pieniądze?

Ojciec był grafikiem i pewnego razu zaprojektował dla Orbisu tabliczki z napisem „Recommended by Orbis". Takie oznaczenia miały wisieć na ścianach najlepszych polskich hoteli. Byłem jeszcze dzieckiem, ale od razu wykryłem, że w słowie „recommended" były dwa błędy. Zwróciłem ojcu uwagę, a ten mnie opierdzielił, żebym się nie wtrącał, bo pisownię sprawdzali fachowcy. Obraziłem się.

Po dwóch dniach panika. Oczywiście miałem rację, a tabliczki już były gotowe. Tata zaczął wtedy na mnie patrzeć jak na absolwenta Oxfordu i prawie mówić „proszę pana". Udało się uniknąć kompromitacji, bo razem z kolegami ze szkoły chałupniczymi metodami poprzeklejaliśmy literki w odpowiedniej kolejności. Za tę pracę dostałem swoje pierwsze pieniądze. Nie pamiętam ile, ale to nie było takie siup, byle co. Coś z tą sumką mogłem kombinować.

Pewnie poszła na płyty.

Prawdopodobnie. Zawsze zresztą nimi handlowałem, coś tam sprzedałem, coś kupiłem. Drugie poważne pieniądze też zarobiłem dzięki ojcu. Któregoś razu zauważyłem w łazience wypasione jugosłowiańskie pudełko z kosmetykami mamy. Pudełko miało liczne przegródki, a na wieczku... grafikę ojca. Poszedłem do niego, a on nic. Nienawidził urzędów, pieczątek, podań – jednym słowem miał to gdzieś i chciał odpuścić. Ja nie. Wziąłem pudło oraz pracę ojca i poszedłem do ZAiKS-u. Po dwóch latach tata wygrał proces i dostał tysiąc dolarów. Solidarnie podzielił się z całą rodziną.

I co? Na płyty?

O nie. Kupiłem sobie w peweksie skórzaną zapalniczkę Ronsona i czerwone wino Walencja.

Pan tak zawsze? Tylko umysłowo?

Nie zawsze. W Londynie na lewo pracowałem w hotelach, na przykład wydawałem bieliznę do pralni. Bardzo czysta robota. Byłem też na zmywaku, ale szybko mnie zdjęli, bo strasznie tłukłem. Robiłem tosty, by następnie te spalone pokazywać na wystawie. Pracowałem też w biurze podróży jako goniec-pomagier. Potem nawet załatwiałem ludziom wizy, paszporty i dokumenty. Tak mi ufali.

Strasznie ufni ci londyńczycy.

To jeszcze mało. Pracowałem w firmie rozsyłającej paczki z Izraela do ZSRR. Związek Radziecki nie miał wtedy umowy pocztowej z Izraelem i wszystkie paczki szły przez Londyn, a następnie były wysyłane do żydowskich rodzin mieszkających za naszą wschodnią granicą. Siedziba firmy mieściła się w centrum Londynu, a jej wejście sąsiadowało z posterunkiem policji. Każde moje przyjście było dzięki temu bardzo emocjonujące. W końcu to też była lewizna.

A co robił pan w Szwajcarii?

Pracowałem w firmie wynajmującej rusztowania. Jeździłem po Genewie ciężarówką. W tym czasie mój francuski wzbogacił się o masę wyrażeń z zakresu budownictwa. W restauracji nie potrafiłem sobie niczego zamówić, ale za to wiedziałem, jak nazywają się konkretne deski, podpory, rusztowania lub wzmocnienia. Mimo że praca była wyczerpująca fizycznie, bardzo miło ją wspominam.

W Stanach też pan sobie dobrze radził.

Byłem bezczelny. Aż mi dziś głupio. Przedstawiałem się jako fachowiec od wszystkiego. Dzięki temu udało mi się przepiłować piłą do karton-gipsu jej własny kabel zasilający. Jako współwłaściciel firmy remontowo-dekoracyjnej działałem z polskimi majstrami, którzy tak jak i ja twierdzili, że potrafią wszystko. Robiliśmy hydraulikę, stawialiśmy krzywe płoty, naprawialiśmy samochody... Klientów zdobywaliśmy urokiem osobistym. Kobiety na dzień dobry całowaliśmy w rękę. Rozniosła się fama, że jesteśmy szarmanccy. Naszym targetem stały się wkrótce rozmarzone panie.

Czyli w USA ma pan markę budowlańca-fachury.

Nie doceniacie mnie, panowie. Pracowałem też w fabryce lekarstw robionych z moczu u doktora Burzyńskiego. Na początku chcieli, żebym wymył taki wielki kocioł po sikach. Powiedziałem, że nie mogę, bo mam okulary i mi się zabryzgają, a jak je zdejmę, to nic nie widzę. Nie zaryzykowali i zostałem szefem konserwacji, który przez parę dni malował wszystkie pompy, ale nie tym kolorem, co trzeba.

Artystą też byłem. Na „Batorym". Jak sobie przypomnę te konferansjerki...

Bawił się pan wtedy, jak wszyscy, w jakiś niewinny przemycik?

Wtedy nie. Ale zdarzyło mi się przemycić kradziony samochód. Jechałem nim z Teksasu do Nowego Jorku. Nie miałem pojęcia, jaka jest jego historia. Poznałem ją dopiero w areszcie w Północnej Karolinie. Sprawa się oczywiście wyjaśniła.

Później żadnych moich udziałów w przemytach już nie pamiętam. Ale któregoś razu zgłosił się do mnie i do Krzyśka Materny facet, który stwierdził, że skoro jesteśmy tak bardzo lubiani, to będzie miło, jak zrobimy mu pewną przysługę. Z małą paczką mieliśmy jechać do Niemiec.

Pytamy: „Co jest w tej paczuszce?". „A nic, taki tam drobiazg dla znajomego Heinricha. W ogóle nieszkodliwy i świetnie zapakowany". „A ty nie możesz zawieźć?".

To była strasznie chamska próba wmanewrowania nas w przemyt jakichś radioaktywnych odpadów z dawnego ZSRR.

Niezła historia jak na belfra...

Nauczycielem zostałem z musu. Po anglistyce był obowiązek pracy. Prywatne lekcje i tłumaczenia dla Pagartu nie wystarczały. Zatrudniłem się więc w liceum Batorego. Wytrzymałem tam półtora roku.

Przynajmniej miał pan blisko Trójkę.

A jak myślicie, dlaczego wybrałem właśnie to liceum?

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"