Kilka miesięcy temu burzę w Europie wywołał wywiad, jakiego jednej z niemieckich gazet udzielił tenor Endrik Wottrich. Opowiadał o gangsterskich metodach agentów i menedżerów zmuszających śpiewaków do nadludzkiej pracy w imię tzw. kariery. Ci zaś ratują się alkoholem i narkotykami, byle tylko podołać oczekiwaniom. Dlatego dzisiejsze gwiazdy osiągają sukces na chwilę, szybko zaś wyeksploatowane będą musiały ustąpić miejsca następcom.
Karuzela kręci się nieustannie, oferując kolejne nowe nazwiska. Pierwszy większy sukces bywa natychmiast wykorzystywany do dalszej promocji, czego dowodem jest Niemka Annette Dasch. Na tegorocznym festiwalu w Salzburgu podbiła widzów rolą Armidy w operze Haydna i w ślad za tym pojawiła się jej solowa płyta, zatytułowana także "Armida" (Sony/BMG).
Annette Dasch śpiewa na niej arie z oper Glucka, Haendla, Haydna i Jommellego, których bohaterką jest właśnie Armida. Zadanie efektowne, ale wyraźnie podjęte pod wpływem speców od marketingu. Niemka dysponuje ładnym, mocnym głosem, który z trudem wpasowuje się w kanony barokowo-klasycystyczne. W innym repertuarze Annette Dasch wypadłaby znacznie lepiej, ale czy wówczas wszyscy skojarzyliby jej nie dość znane nazwisko z sukcesem odniesionym w Salzburgu?
Zdecydowanie więcej szczęścia ma nowa ulubienica Brytyjczyków Kate Royal, którą EMI lansuje hasłem: "Operowa śpiewaczka, która uwielbia Joni Mitchell i nosi opięte dżinsy".
Pierwszy duży sukces odniosła w 2004 r., gdy w nagłym zastępstwie weszła na scenę w Glyndebourne i zaśpiewała Paminę w "Czarodziejskim flecie". Od tego czasu dużo wykonuje Mozarta, ale na debiutancką płytę pozwolono jej wybrać mniej ograny repertuar, na przykład subtelne pieśni Canteolube'a i Granadosa, a w takiej muzyce delikatny, o ciemnej barwie sopran Kate Royal prezentuje się nader korzystnie. To artystka, której chciałoby się jeszcze posłuchać.