Pomysłodawcą polskiej edycji sklepów Guerrilla Store jest Robert Serek, stylista, eksszef mody miesięcznika „A4”. Pierwszy warszawski sklep powstał w byłym zakładzie szklarskim, potem przeniósł się pod most Poniatowskiego, teraz zajmuje warzywniak. Jest też filia w Krakowie. To 13. miejsce pod partyzanckim wezwaniem. Na tym zakończą się polskie występy firmy Comme des Garcons założonej w 1969 r. w Paryżu przez japońską projektantkę Rei Kawakubo.
Mniej więcej dekadę temu Kawakubo zauważyła, że część zasobnych klientów na Zachodzie znudził shoppingowy luksus. Na podobieństwo wakacji w ekstremalnych warunkach wymyśliła niekomfortowe zakupy. Pod prąd komercji. Żadnych reklam, promocji, zniżek i kart dla stałych klientów. Zamiast tego sprzedaż w ścisłej konfidencji. Miejsca czynne przez kilka miesięcy, potem zmiana. Żeby nikt się nie przyzwyczaił. Informacje kolportowane są ustnie, jak plotki. Ubiory zaś polecają użytkownicy – trendowe postaci ze świata mediów.
W Polsce ten antykomercyjny pomysł przybrał karykaturalny wymiar. I kojarzy się najgorzej – z przeszłością wartą zapomnienia.
W byłym warzywniaku wiszą rzędami kreacje Junya Watanabe, japońskiego projektanta mieszkającego w Paryżu, protegowanego Kawakubo. Przyjrzałam się – pochodzą ze starych kolekcji, głównie z jesieni 2006. Ale to także strategia firmy – moda poza modą. Mogłoby być, gdyby nie ceny. Te zaś są sufitowe, jak z najświeższej oferty. A ciuchy nie zachwycają. Drelichowe patchworkowe spódnice ważące pudy po około 2 tysiące złotych, podziurawione (specjalnie) sweterki w stylu postpunk z byle jakiej dzianiny po 1600 złotych, niby-tandetne torby z kolorowych skrawków rafii za 600 złotych – to propozycja dla tych, co „z żyra biesiajus”, czyli fiksują z nadmiaru dobra.
Oj daleko nam do tego. W Polsce wyrafinowany gust rzadko idzie w parze z zasobnością kieszeni – a ciuchy z Guerrilli są dla ekstrawagantów. W naszych realiach klientami store’u mogą być bogate snoby. O ile nie zrazi ich nonszalancja prowadzącego butik.