Reklama

Pechowiec, który stara się przeżyć

Worki pod wyłupiastymi oczami. Krzywe zęby. Chuderlawa sylwetka. Steve Buscemi – ma wygląd typowego pechowca. Ale w życiu osiągnął sukces. Stał się znakomitym aktorem charakterystycznym. Gwiazdą nurtu kina niezależnego w Hollywood

Publikacja: 10.04.2008 18:03

Pechowiec, który stara się przeżyć

Foto: Reuters

Steve miał cztery lata, gdy potrącił go autobus. Rezultat — pęknięcie czaszki. Minęły kolejne cztery lata i tym razem chłopca uderzył samochód. Skończyło się na kilku siniakach i rozcięciach.

Po tych wypadkach miewał w dzieciństwie koszmary. — Moje palce utknęły w ogrodzeniu, a z drugiej strony nadchodził pies — opowiadał o swoim śnie dziennikarzowi „The New Yorkera” w 2005 r. — Nie mogłem uwolnić ręki. Pies zawsze mnie dopadał.

Nic dziwnego. W życiu przyszłego aktora wszystko zapowiadało, że będzie miał pecha. Urodził się w piątek 13 grudnia 1957 r. Jego ojciec marzył o pracy kamerzysty i oświetleniowca w telewizji. Niestety, żona nie zgodziła się na przeprowadzkę z Brooklynu do Wirginii. I skończył jako śmieciarz w miejskim zakładzie oczyszczania.

Nieśmiały, wrażliwy nastolatek często był świadkiem kłótni rodziców. Choć ich kochał, chciał się wyrwać w świat. — Nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym żyć, gdybym nie został aktorem — wspominał w rozmowie z „The New Yorker”. Dla Buscemiego, który chłonął filmy w telewizji i chętnie odgrywał skecze w domu oraz szkole, marzeniem stało się Hollywood.

Jednak po skończeniu szkoły ogarnęło go uczucie pustki. Miał wrażenie, że nic już go nie czeka. Nic się nie wydarzy. Zwłaszcza że ojciec nie pochwalał jego planów aktorskich. Wolał, żeby syn zapewnił sobie stabilną przyszłość. Buscemi zdał więc egzamin na strażaka, pracował w zawodzie przez cztery lata. Ale mimo to był zdeterminowany, by spróbować sił w przemyśle filmowym. I tu pomocny okazał się wypadek z autobusem.

Reklama
Reklama

Pełnoletni Buscemi odebrał od miasta sześć tysięcy dolarów odszkodowania, a ojciec ostatecznie skapitulował i doradził mu, by opłacił studia w szkole aktorskiej. Tak Steve trafił do nowojorskiego Instytutu Lee Starsberga. Nie miał żadnego przygotowania, pewności siebie. Na szczęście spotkał nauczyciela — Johna Strasberga, syna patrona szkoły, który wytłumaczył mu, że nieważne, jakiej techniki się używa. Ważny jest efekt.

A efekt pojawienia się Steve’a Buscemiego na ekranie, nawet w epizodycznych rolach, bywa piorunujący. Paradoksalnie, pomaga mu wygląd przegranego faceta. Jest w nim coś komiksowo przerysowanego, a zarazem łagodnego. Takie groteskowe postaci łatwo się zapamiętuje. Mogą budzić śmiech, grozę lub wywoływać wzruszenie. Buscemi świetnie to zrozumiał. I — jakby w nawiązaniu do własnego życia — gra najczęściej outsiderów, pechowców, dziwaków.

Wystąpił u najważniejszych reżyserów utożsamianych w Hollywood z nurtem niezależnym, m.in. Jima Jarmuscha („Mystery Train”, „Truposz”), Roberta Rodrigueza („Desperado”), u Quentina Tarantino — jako gangster Pan Różowy, narzekający we „Wściekłych psach” na swój pseudonim. Jest także jednym z ulubionych aktorów braci Coen. Był niezapomniany jako Carl, rozgadany porywacz w „Fargo”, którego kolega zmielił w obrabiarce do drewna.

Buscemi nie stroni również od superprodukcji (np. „Armagedon”). W ten sposób zarabia na kameralne produkcje, które reżyseruje. Ostatnio nakręcił „Interview”. Wcielił się w dziennikarza politycznego, który po awanturze z szefem został zdegradowany do roli reportera przeprowadzającego wywiady z telewizyjnymi gwiazdkami.

Mimo że jego bohaterowie zwykle źle kończą, on nie lubi, gdy nazywa się ich przegranymi. — Nie rozumiem, dlaczego muszą być określani jako wygrani lub przegrani — tłumaczył rok temu dziennikarzowi „The Guardian” z okazji premiery „Interview”. — Dla mnie to ludzie walczący z problemami. Starający się przeżyć.

Buscemiemu i w życiu, i na ekranie wychodzi to doskonale.

Steve miał cztery lata, gdy potrącił go autobus. Rezultat — pęknięcie czaszki. Minęły kolejne cztery lata i tym razem chłopca uderzył samochód. Skończyło się na kilku siniakach i rozcięciach.

Po tych wypadkach miewał w dzieciństwie koszmary. — Moje palce utknęły w ogrodzeniu, a z drugiej strony nadchodził pies — opowiadał o swoim śnie dziennikarzowi „The New Yorkera” w 2005 r. — Nie mogłem uwolnić ręki. Pies zawsze mnie dopadał.

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Reklama
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Kultura
Festiwal Warszawa Singera, czyli dlaczego Hollywood nie jest dzielnicą stolicy
Kultura
Tajemniczy Pietras oszukał nowojorską Metropolitan na 15 mln dolarów
Materiał Promocyjny
Jak sfinansować rozwój w branży rolno-spożywczej?
Reklama
Reklama