Ryba z frytkami, rozgotowana brukselka, baranina z miętowym sosem i wszechobecna herbata z mlekiem. Dla wielu krytyków na tym zaczyna się i kończy brytyjska kuchnia.
Jamie Oliver przekonuje, że to nieprawda. No, może nie do końca prawda. Zgadzam się, bo moja angielska teściowa brukselkę podawała al dente i jak najdalsza była od serwowania banalnych dań, których przygotowanie polegało na podgrzaniu pojemnika w mikrofalówce. Jamie twierdzi, że wystarczy tylko chcieć, by odkryć zalety angielskiej kuchni.
Podziwiam tego faceta – nie zniechęca się, stale ma nowe pomysły, kipi u niego i wrze. Jamie lubi jeść i wydawać przyjęcia. Z radością odkrywcy gotów jest biegać po jarmarkach i targach, by zdobyć jakieś specjały. Zapuszcza się w plątaninę uliczek we włoskich mieścinach, gdzie uczy się od mieszkańców.
Nie stroni od wyczynów dalekich od politycznej poprawności – jak polowanie i szlachtowanie zwierzęcia. Gdy telewizja BBC pokazała go przy tej czynności, posypały się listy z protestami. Jamie bronił się, twierdząc, że miało to przypomnieć amatorom schabu i kiełbasy, że nie rosną one na drzewach doglądanych przez kierownika supermarketu. Zalew paczkowanych składników czy gotowych dań sprawia, że ludzie coraz słabiej kojarzą długą drogę, jaką muszą przebyć ziemniak, jajko czy golonka, nim trafią na talerz.
Wszystkie telewizyjne przekręty Jamiego pokazują składniki dań w postaci naturalnej: nieoczyszczone, wymagające sprawienia i przygotowania. Nie ma on oporów przed ubrudzeniem rąk, pcha je do każdego garnka, oblizuje palce po spróbowaniu smaku, nie boi się plam na koszuli.