George Orwell, broniąc angielskiej kuchni, przyznawał, że “nie tylko jest nieudolna, ale wtórna”. Jamie Oliver we wstępie do swojej ostatniej książki pisze zaś: “Przez tysiące lat Brytyjczycy i ich przodkowie uprawiali ziemię i hodowali zwierzęta zgodnie z naturą, a co za tym idzie – gotowali dobre, smaczne jedzenie”.
Idea “dobrego brytyjskiego jedzenia” przyświecała też pomysłodawcom telewizyjnej serii produkcji BBC, która od trzech lat przykuwa do ekranów miliony widzów. Miała odpowiedzieć na pytanie: co się stało z tą wspaniałą tradycją?
Powszechnie panująca opinia na temat angielskiej kuchni jest jednoznaczna: omijać. Rozgotowane warzywa, niedosmażone mięso, frytki ociekające tłuszczem, przesolone masło, chleb niczym z gumy, zmiksowane zupy. Wszelkie ubytki smaku ratowane kąpielą w occie, ketchupem i piklami. Do popicia – kwaśne piwo albo cierpkie sherry. Chyba że ktoś woli herbatę z mlekiem, bo ta jest zawsze i wszędzie w każdej ilości.
Według Jeremy’ego Paxmana, autora “Anglików” (W.A.B. 2007), za ową paskudną kuchnią kryje się fakt, że wyspiarzy smak potraw nigdy nie interesował na tyle, by mieli domagać się jego poprawy: “Nie postrzegali pożywienia jako formy sztuki”.
Z negatywnych wypowiedzi na temat angielskiej kuchni można by zresztą ułożyć małą antologię. Bodaj najwcześniej przyłożył Brytyjczykom Salustiusz, historyk z czasów Cezara, kpiąc: “Tym biedakom jednak udało się coś dobrego – ostrygi”. Do klasycznych komentarzy należy spostrzeżenie George’a Mikesa, który już w 1949 r. zauważył, że “na Kontynencie ludzie mają dobre jedzenie, a w Anglii mają dobre maniery przy stole”. Mikes, autor prześmiewczej książki “Jak być Brytyjczykiem”, trafił do Wielkiej Brytanii jako żydowski emigrant z Węgier.