Będzie się tak dziać, już tak się dzieje za sprawą lekarzy i dietetyków, którzy wychodzą ze skóry, aby zaglądać narodom w talerze i rondle, i karcić, i karcić za nadmiar majonezu, masła, smalcu. Dzienniki, tygodniki, miesięczniki, kolorowe i czarno-białe, dla pań i dla panów – to całe archipelagi i pojedyncze wyspy na oceanie porad o tym, co robić, żeby jadać zdrowo, a tym samym żyć zdrowo aż do śmierci (ergo: umierać zdrowo).

Czytelnicy prasy, słuchacze radia, telewidzowie są bombardowani radami i nakazami, aby unikać tłuszczu, cukru, soli, smażenia i pieprzenia. Z kilkusetstronicowych książek o trudzie widelcowym i łyżkowym można zestawić księgozbiór, którego nie pomieściłaby biblioteka Raczyńskich. A nowe tomy wciąż przybywają. Wydawnictwo Fayard uraczyło czytelników (raków nie unikać) woluminem pióra dra Laurenta Chevaliera pod tytułem „Impostures et verites sur les aliments” – „Prawda i fałsz o pożywieniu”.

Doktor woła: – Hosanna! – W ciągu ostatnich dwóch dekad sposób odżywiania zmienił się bardziej (na korzyść) niż w ciągu ostatnich dwóch tysiącleci. Wszystko jest light, od papierosów po coca-colę, mleko i sery bez tłuszczu, kawę bez kofeiny, piwo bezalkoholowe.

Nigdy w dziejach ludzkości oferta żywnościowa nie była tak bogata, produkty spożywcze przewożone i przechowywane w tak higienicznych warunkach, nigdy na opakowaniach nie umieszczano tylu wskazówek (ba, dawniej w ogóle nie umieszczano) o zdrowotnych właściwościach poszczególnych wiktuałów: a to, że bogate w wapń i żelazo, a to, że pełne witamin, a ubogie w wolne rodniki. W tym uniwersalnym peanie, hymnie ery bajerodietetycznej, jedyny fałszywy dźwięk to głos docenta Fifko, który (skrzekliwie) dopytuje się, czy aby kulinaria nie zawierają zbyt dużo substancji chemicznych, takich jak aromaty, barwniki, konserwanty, emulgatory, zagęszczacze, teksturanty, odwadniacze, esencje smakowe, emulsje powlekające, stabilizatory, pestycydy, słodziki...