Trzeba to poczuć w tyłku

Rozmowa z Maciejem Polodym, Mistrzem Driftingu

Publikacja: 14.05.2008 14:01

Trzeba to poczuć w tyłku

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Co oprócz jazdy autem robi pan bokami?

Maciej Polody: Nic więcej poza jazdą bokami. Chociaż jedna rzecz poza torem wyszła mi w życiu bokiem. W szkole nie uczyłem się niemieckiego. Umiem powiedzieć tylko: „bitte, danke”. Teraz żałuję, bo brakuje mi tego języka. Większość driftingowych zawodów organizuje się w Niemczech.

Ślizga się pan trochę przez życie?

Nie ślizgam się. Od dziecka miałem zawsze pod wiatr i pod górkę. Musiałem ciężko pracować, żeby mi coś wyszło.

Ślizganie się po torze to specjalność nie tylko pana, ale i Tomka Kozłowskiego, Wojtka Lubkowskiego, Szymona Budzyńskiego i Bartka Owczarka, którzy w marcu zakwalifikowali się do elitarnej grupy ślizgaczy. Czyżby ślizganie się zaczynało być polską specjalnością? W jakich dziedzinach nam to wychodzi?

Mogę wypowiedzieć się tylko w kwestii sportowej. Takie ślizganie rzeczywiście staje się naszą narodową specjalnością. Coraz więcej młodych ludzi siada za kółkiem, choć nie wszyscy rozumieją, na czym ten sport polega. Wydaje im się, że to zabawa, w której wystarczy dobrze opanować technikę, a drifting to nie tylko technika, to również swego rodzaju filozofia.

Nie przesadził pan z tą filozofią?

W Polsce ten sport kojarzy się z osobnikami z łysymi karkami, w dresach, którzy na skrzyżowaniach „palą laka” w swoich beemkach (po poznańsku: ruszają z piskiem opon, aż im się opony palą – przyp. red). A drifting wywodzi się z Japonii i ma wiele wspólnego ze wschodnimi sztukami walki. Choć to młody sport, bo z przełomu lat 70. i 80. XX wieku, ma swoją legendę. Głosi ona, że wymyślili go mieszkańcy 16 górskich wiosek rywalizujących ze sobą o miano najlepszej. Ślizgali się najlepsi kierowcy na górskich drogach. Zjeżdżali z góry na dół, w nocy. Do dziś z tej legendy zostało to, że w finale startuje 16 kierowców. Jeździ się jednak nie w górach, a na torach z betonową lub asfaltową nawierzchnią. Dziś drifting to przede wszystkim sztuka prowadzenia auta. Porównałem ją do wschodnich sztuk walki i powiedziałem, że ma swoją filozofię, bo żeby osiągnąć szczyt, trzeba nie tylko opanować technikę, ale też nauczyć się działać wbrew logice.

Nie bardzo rozumiem.

Logicznie rzecz biorąc, jazda samochodem polega na tym, by nie wpadać w poślizg, bo to stresujące, nieprzyjemne i przede wszystkim niebezpieczne. A drifting polega właśnie na tym, by wpaść w poślizg i umieć go kontrolować. Daje to satysfakcję i radość z pokonania własnego strachu i stresu.

Jak się to robi na torze?

W driftingu jeździ się parami. Przejazd trwa zaledwie 30 sekund, góra minutę. W tym czasie trzeba poznać przeciwnika, rozpoznać sytuację, obmyślić taktykę. W mgnieniu oka zmienia się biegi, wciska sprzęgło i hamulec, zaciąga ręczny. By wygrać, trzeba być nieomylnym, maksymalnie skupionym. Najważniejszym elementem w poślizgu jest wyczucie masy samochodu, czyli jak on się układa z lewej na prawą, jak mocno się wychyla. Trzeba to poczuć w tyłku. Kierowca i maszyna muszą na chwilę stać się jednością – jak jeździec z koniem. Drifting to sport, w którym sukces w 70 proc. zależy od człowieka, a tylko w 30 od maszyny. W innych motorowych sportach często jest na odwrót.

Można jeździć każdym autem?

Pod warunkiem że ma napęd na tylne koła. Ważna jest też duża moc, by auto lepiej się ślizgało.

Gdzie można samemu potrenować?

W Polsce? Oficjalnie? Nie ma takich miejsc. Drifterzy trenują na drogach. I to jest problem, bo przepisy ściśle określają, jak można poruszać się pojazdem po drogach. Jeżeli na ulicy samochód jedzie bokiem, czyli w poślizgu, to na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby zaraz się miał rozbić. Policja nazywa to niekontrolowanym prowadzeniem auta i wlepia mandat za zagrożenie w ruchu drogowym. Ja uważam, że skoro kontroluję poślizg, nie stanowię zagrożenia. Ale i tak w zetknięciu z policjantem przegrywam.

Rozumiem, że ślizgał się pan po polskich drogach?

Tak, bo to strasznie kusi.

Na górskich drogach też rzuca pan – przepraszam za wyrażenie – tyłem?

Niestety, tak.

Dlaczego niestety?

Dostałem dziesiątki mandatów. Teraz na wszelki wypadek po ulicach jeżdżę samochodem z napędem na cztery koła lub na przód, żeby mnie nie kusiło. Wiem, jak mój poślizg może być odebrany przez innego kierowcę, który, widząc, jak zarzucam tyłem, może wpaść w panikę i zrobić nieprzewidywalny manewr. I tragedia gotowa.

Zna pan kobiety zajmujące się driftingiem?

Oczywiście. Na świecie jest ich w tej chwili około dziesięciu. W Polsce – dwie. Karolina jest warszawianką, a poznanianka Justyna to żona mojego przyjaciela. Bierze udział w zawodach organizowanych w Polsce. Startuje razem z mężczyznami, bo regulamin driftingu nie określa płci. Trenuje od dwóch lat. Jak ja jest samoukiem. Świetnie sobie radzi za kółkiem.

A takie, co jeżdżą autem?

Rozumiem, że mam potwierdzić mit o babie za kierownicą. A ja znam kobiety, które jeżdżą bardzo dobrze. Mają do tego predyspozycje. Czerpią przyjemność z prowadzenia auta.

Na prawo jazdy zdał pan za pierwszym razem?

Tak, ale eksternistycznie. Jak miałem 16 lat, miałem już prawo jazdy na motor, a w wieku 17 na samochód, ciężarówkę i ciężarówkę z lawetą. Mam więc prawo jazdy od A do Z.

Ile miał pan lat, pierwszy raz siadając za kółkiem?

Dziesięć.

Jak to?

Ojciec uważał, że karting to dobry sposób dla chłopaka na opanowanie techniki jazdy. Kartingi mają napęd na tylne koła. Gdy miałem 11 lat, wiedziałem już, że w przyszłości chcę mieć tylnonapędowe auto.

Bo?

Już wtedy wpadanie w poślizg było dla mnie przyjemnością. A po drugie lubiłem się popisywać swoimi umiejętnościami.

Lubi pan gry komputerowe?

Muszę.

Dlaczego?

Mam sponsora, który jest producentem gier komputerowych. Jestem twarzą gry „Need for Speed – ProStreet”.

Co musi robić twarz gry komputerowej?

Wcześniej nie byłem fanem tego typu zabawy, bo nie potrafiłem dobrze jeździć autem w grach komputerowych. Teraz i tego musiałem się nauczyć.

Pierwszy pana samochód dla kogoś nieznającego się na rzeczy wyglądał jak stary grat. Rozumiem jednak, że był wyjątkowy. Co w nim takiego było?

W porównaniu z innymi autami do driftingu, wartymi nawet 100 tys. euro, które wyglądają jak potwory, mój przypominał malutkiego resoraka. I choć był taki niepozorny, wygrałem nim w 2004 roku swoje pierwsze międzynarodowe zawody rangi mistrzostw Europy. Bardzo go lubię, choć przez lata był kulą u nogi. Włożyłem w niego ogromne pieniądze. Poświęciłem mu bardzo dużo czasu. To był ford escort z 1980 roku. Ten model ma ogromne tradycje rajdowe. Był najszybszym samochodem na szutrach. Z zewnątrz nigdy mi się nie podobał. Ale miał wyjątkowe serduszko.

A teraz czym pan jeździ?

Ogromną maszyną. Nissanem 200SX z dwulitrowym silnikiem 16v turbo, o mocy 200 KM. Jeździ się nim dużo łatwiej niż starym. By się nadawał do driftingu, zmodyfikowałem w nim mnóstwo rzeczy, między innymi układ wydechowy i dolotowy, chargecooler, wtryskiwacze, pompę paliwa, komputer sterujący pracą silnika, chłodnicę wody i oleju. Poprawiłem sprzęgło, zawieszenie, stabilizatory, wahacze i końcówki drążków, i oczywiście hamulce, opony, podniosłem też moc silnika do 300 KM.

Te przeróbki były niezbędne?

Seryjnie nie produkuje się samochodów do driftingu. By osiągać sukcesy, trzeba sobie samemu uszyć samochód jak buty na miarę. Musi być wygodny.

Nie czuje pan, że zdradził swoje stare auto?

Nie. Odstawiłem je dla jego dobra, bo dziadka nie chciałem już męczyć. Technika w ciągu czterech lat tak poszła do przodu, że nie miałbym w nim szans wygrywać. Ale zawdzięczam mu to, że dziś mogę jeździć każdym autem. Staruszek ma u mnie dożywocie.

Po ulicach którym pan jeździ?

Każdym, które jest sprawne. Najczęściej nie swoim, pożyczonym.

Nie ma pan własnego?

Mam sześć własnych aut, ale wszystkie są zepsute.

Dlaczego?

Nie mam czasu ich naprawić.

A nie można ich oddać do mechanika?

Ja jestem mechanikiem.

Tylko sobie pan ufa?

To też, ale tak naprawdę wszystkie te samochody są szczególne, więc sam muszę się nimi zająć.

Według jakiego klucza wybiera pan auta?

Serduszko jest dla mnie najważniejsze. Lubię stare auta. Mam samochód, który kupił mi ojciec, gdy miałem 17 lat. Mam też starą sierrę, która jest amerykańską wersją z nietypowym silnikiem. Nigdy nie była produkowana na rynek europejski. To taka stara babcia, która nie wygląda, a dużo potrafi. Mam również starego forda busa. W poczekalni już drugi rok stoi również duży fiat pikap. Chcę z niego zrobić auto do driftingu. Mam już projekt przeróbek i zmiany karoserii i oczywiście nazwę. To będzie Polish drift machine. Trzeba w nim przede wszystkim zespawać tylny most i podnieść moc silnika.

Jedno z moich aut kupiłem według typowego klucza, to znaczy, bo było ładne. Ale nim nie jeżdżę. Jest niewygodne. Źle się prowadzi. Tak naprawdę do tej pory nie sprzedałem żadnego ze swoich samochodów. Tylko kupuję następne.

Uprawia pan jeszcze jakiś sport oprócz driftingu?

Czasem gram w ping-ponga. Nauczyłem się go jeszcze w szkole. Gdy chcę odreagować stres, lubię pograć w pingla.

Co w życiu przypomina panu sport ekstremalny?

Jazda na motorze, bo jest lepszym niż samochód wyzwalaczem adrenaliny. Ale skok na spadochronie to dla mnie absolutne ekstremum. Koniec mojej adrenalinowej skali.

Skoczył już pan?

Na razie się przygotowuję.

Pierwszy, a zarazem jedyny kierowca z Polski ze sportową licencją D1, która uprawnia do startów w zawodach w kolebce driftingu, w Japonii. W tej chwili zajmuje piątą pozycję w klasyfikacji generalnej mistrzostw Europy w driftingu. Jego kariera zaczęła się cztery lata temu, gdy niespodziewanie zwyciężył Drift Challange na torze w Hockenheim. To dało mu prawo do tytułu mistrza Europy tego niszowego motorowego sportu. Najbardziej dumny jest z ubiegłorocznego zwycięstwa 2 round The European Drift Championship na torze Silverstone w Wielkiej Brytanii. Inne sukcesy Macieja to w 2006 roku ósme miejsce w klasyfikacji generalnej European Drift Championship, a w 2007 miejsce czwarte. Od początku swoją karierę postanowił rozwijać za granicą, twierdząc, że tylko tam ma szansę brać udział w najpoważniejszych imprezach driftingowych w Europie. W Polsce nie startuje jako zawodnik, ale można go podziwiać podczas pokazów. Organizuje natomiast zawody driftingowe. Jest również licencjonowanym instruktorem doskonalenia techniki jazdy. Przez dwa lata był związany z Test & Trening Sobiesława Zasady.

Rz: Co oprócz jazdy autem robi pan bokami?

Maciej Polody: Nic więcej poza jazdą bokami. Chociaż jedna rzecz poza torem wyszła mi w życiu bokiem. W szkole nie uczyłem się niemieckiego. Umiem powiedzieć tylko: „bitte, danke”. Teraz żałuję, bo brakuje mi tego języka. Większość driftingowych zawodów organizuje się w Niemczech.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla