Mężczyźni chyba się mnie boją

Z Lucy Liu rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 10.07.2008 16:38

Lucy Liu

Lucy Liu

Foto: Reuters

RZ W animacjach biorą dzisiaj udział największe gwiazdy kina. Niektórzy robią to dla własnych dzieci, inni dla pieniędzy, nie oszukujmy się – niemałych, jeszcze inni mówią o prawdziwej wolności, jaką mają przed mikrofonem. Co panią skłoniło do przyjęcia propozycji ze studia DreamWorks?

Trzeba iść z duchem czasu. Ludzie, którzy nie przyjmują do wiadomości istnienia Internetu, tracą kawałek siebie. Artyści, którzy zamykają się na nowe technologie i nowe środki przekazu, więdną. To jasne, że warto być wiernym sobie, ale owa wierność nie może oznaczać zamknięcia i zastoju. Animacja jest tą częścią kina, która robi ostatnio zawrotną karierę. Za jej pomocą coraz więcej można widzom przekazać. Udoskonala się technika, urozmaicają tematy. Ja w „Kung Fu Pandzie” przeżyłam wspaniałą przygodę.

Jak wyglądały pani przymiarki do roli węża Vipera?

Kiedy pierwszy raz weszłam do studia, od razu znalazłam się wśród niezliczonej liczby rysunków rozwieszonych na wszystkich ścianach. Dostałam kilka stron tekstu, pokazano mi również maleńki fragment sceny z moją bohaterką. To był szok. Nigdy przedtem animatorzy nie osiągnęli w kinie takiego efektu. Viper ślizgała się po podłodze, jej ruch był absolutnie perfekcyjny i wiarygodny. Próbowaliśmy różne wersje głosu – od zabawnego, wręcz farsowego, aż do poważnego. Potem zresztą, w miarę rozwoju prac, dokonywaliśmy wielu korekt. Film powstawał pięć lat, nasze postacie ewoluowały.

Czy to doświadczenie było ciekawe dla pani jako aktorki?

Ciekawe? To było spełnienie moich dziecięcych marzeń! Wychowałam się na animacjach. Rodzice dużo pracowali, byłam więc typowym dzieckiem z kluczem na szyi. Wracałam do domu po szkole i co miałam robić? Zjadałam kluski z torebki, siadałam przed telewizorem i oglądałam po kolei wszystkie kreskówki na dziecięcych kanałach. W „Kung Fu Pandzie” znalazłam na dodatek bliski sobie świat. W końcu ta bajka jest zatopiona w kulturze azjatyckiej.

Azjatyckie korzenie mają dla pani duże znaczenie? Urodziła się pani przecież już w Nowym Jorku, jest pani Amerykanką.

Europejczycy mają w Ameryce większe szanse na całkowitą asymilację niż Azjaci lub Afrykanie. Nas odróżnia kolor skóry, włosów, oczu. I proszę mi wierzyć, nie jest łatwo dorastać w Stanach, będąc Amerykaninem azjatyckiego pochodzenia. Ale kiedy już człowiek wszystko w sobie przetrawi, odmienność daje siłę. Nie muszę przemalowywać włosów na blond czy wkładać do oczu niebieskich soczewek. Świetnie się czuję we własnej skórze.

Mówi pani po chińsku?

Dość płynnie. Zawsze rozmawialiśmy w ojczystym języku w domu. Dzisiaj używam go rzadziej, bo niełatwo znaleźć ludzi, którzy by mnie zrozumieli.

Pani rodzice, ojciec inżynier, matka biochemiczka, mieli bardzo konkretne zawody. Łatwo zaakceptowali pani wybór?

Oni przyjechali do Stanów z Chin jako emigranci i wiedzieli, co to znaczy zaczynać wszystko od nowa. Chcieli, żeby ich dzieci, urodzone już w Ameryce, zapewniły sobie wspaniałą przyszłość. Zależało im, żebym skończyła poważne studia. Poszłam nawet na uniwersytet w Nowym Jorku, a potem w Michigan, gdzie dostałam dyplom na wydziale kultury azjatyckiej. Ale chciałam zostać aktorką. Dla ojca to był szok. Kiedy powiedziałam mu, że jadę do Kalifornii, był załamany. Przez długi czas trudno nam było się porozumieć. Ale potem rodzice pogodzili się, zrozumieli, że grając w filmach, jestem szczęśliwa. Że aktorstwo jest moją pasją i mogę osiągnąć w nim pewien sukces.

Bardzo ważny w pani karierze stał się serial „Ally McBeal”.

Grałam w wielu serialach telewizyjnych, ale zawsze były to małe role. W „Ally McBeal” też początkowo miałam pojawić się tylko w kilku odcinkach, jednak okazało się, że widzowie polubili moją bohaterkę Ling Woo. Pewnie za odwagę i niewyparzoną gębę. Nie każdy potrafi mówić to, co myśli. Zostałam w serialu trzy lata. Przyszedł nawet moment, gdy zaczęłam się bać. Pomyślałam: ludzie tak mnie utożsamią z ostrą Ling, że zaczną przede mną uciekać na ulicy.

No, ale w kinie też zyskała sobie pani sławę jako mocna bohaterka kina akcji. Rozgłos przyniosły pani role w „Aniołkach Charliego” i „Kill Billu”. Do obu tych filmów musiała pani opanować podstawy walk Wschodu.

To były naprawdę podstawy. Sama się zresztą sobie dziwiłam, bo jako dziecko i młoda dziewczyna nie byłam zbyt waleczna. Raz postanowiłam trenować boks. Poszłam na trening z koleżanką. Na ringu tak dostałam w nos, że zobaczyłam wszystkie gwiazdy. Zrozumiałam, że to nie dla mnie. Próbowałam też uczyć się specjalnej techniki walk nożem i kijem. Ale potem w kinie jakoś sobie dawałam radę. „Aniołki” i „Kill Bill” wymagały nieporównywalnych umiejętności. W „Kill Billu” musiałam nauczyć się posługiwać samurajskim mieczem.

Jak trafiła pani do „Kill Billa”?

Samej nie było mi łatwo uwierzyć w swoje szczęście. Pewnego dnia zadzwonił do mnie do domu Quentin Tarantino i powiedział, że chciałby mi dać swój scenariusz. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś robi mi kawał. Ale okazało się, że to była prawda. Dostał mój telefon od wspólnego znajomego. Przeczytałam tekst, byłam zachwycona. Potem długo rozmawialiśmy i dostałam rolę.

Jak pani wspomina współpracę z nim?

To artysta kreatywny aż do szaleństwa. Nie pracuje według żadnego schematu, mnóstwo ujęć wymyśla na planie. Praca z nim jest bardzo inspirująca, zmusza do maksymalnego spięcia.

Nie obawiała się pani, że po tej roli całkowicie będzie pani identyfikowana z heroinami kina „kopanego”?

Nie patrzyłam na swoją bohaterkę jak na twardą zabójczynię. Widziałam w niej raczej kogoś, kto od dziecka musiał walczyć o przetrwanie. Ale wiem, jak była ona odbierana przez widzów, i zdałam sobie sprawę, że mnie też zaczęto identyfikować z takimi twardymi kobietami. Dlatego starałam się uciec od wizerunku, jaki do mnie przylgnął. Postanowiłam sama produkować filmy, wynajdywać ciekawe projekty. Stale też współpracuję z producentami niezależnymi.

Wiele filmów z pani udziałem do nas nie dociera.

Nie dziwię się. Producenci niezależni mają ciekawe scenariusze, robią ambitne filmy, ale potem, nie dysponując odpowiednimi budżetami na reklamę, nie są w stanie ich wypromować. Zdarza się, że ich produkcje idą od razu do dystrybucji na DVD. To zresztą zmusza czasem aktorów do dokonywania dramatycznych wyborów. Musisz się zdecydować, czy chcesz grać w filmach oferujących ci złożone, niełatwe role, czy też postawisz na pieniądze i popularność, niemal zapominając o ambicjach artystycznych. Ja próbuję zachować równowagę. I nawet w największych produkcjach staram się nie przyjmować ról, które nie dają mi szansy na zagranie czegokolwiek.

Gra pani czasem epizody. Czy gwieździe wypada przyjmować drobiazgi?

Nie zwracam uwagi na wielkość roli. Na przykład z radością przyjęłam propozycję zagrania epizodu w „Chicago”, bo wiedziałam, że wezmę udział w bardzo interesującym projekcie. A zdarzyło mi się odrzucić scenariusze, w których miałam wcielić się w główną bohaterkę.

Co pani lubi w aktorstwie najbardziej?

Ten zawód otwiera człowieka na innych. I pozwala razem tworzyć. Nieważne, czy grasz bohaterkę „Kill Billa”, czy podkładasz głos w „Kung Fu Pandzie”, stajesz się częścią grupy. To jest właśnie fantastyczne.

Ale potem chyba trudno utrzymać przyjaźnie.

– Nic nie jest łatwe, gdy człowiek nieustannie żyje na walizkach. A ja albo jadę na zdjęcia, albo promuję filmy. To nie sprzyja stabilizacji. Nie mogę nawet osiąść nigdzie na stałe. Mam swój dom, ale rzadko w nim bywam.

Nie jest pani bohaterką skandali obyczajowych, a paparazzi niewiele chyba na pani zarabiają. Jak udaje się pani uchować?

O skandalach nie ma mowy, podejrzewam, że mężczyźni uwierzyli, że jestem taka silna jak w filmach, i boją się mnie. A jeśli chodzi o paparazzich... Lubię swoją prywatność i nie zamierzam jej sprzedawać. Na pewno nie wpuszczę fotoreporterów do domu i nie będę im pozować rozłożona na kanapie.

W grudniu skończy 40 lat, ale ciągle wygląda bardzo młodo. Córka imigrantów z Chin, sama urodzona już w Ameryce, skończyła prestiżowe liceum w Nowym Jorku, a potem Wydział Języków i Kultury Azji na Uniwersytecie Michigan. Jednocześnie studiowała dramat i sztuki piękne, miała nawet wystawę własnych instalacji w Cast Iron Gallery w NY. Od początku lat 90. regularnie pojawiała się w serialach, potem zaistniała na dużym ekranie.

Życie seksualne ziemian

4.20 | HBO 2 | sobota

RZ W animacjach biorą dzisiaj udział największe gwiazdy kina. Niektórzy robią to dla własnych dzieci, inni dla pieniędzy, nie oszukujmy się – niemałych, jeszcze inni mówią o prawdziwej wolności, jaką mają przed mikrofonem. Co panią skłoniło do przyjęcia propozycji ze studia DreamWorks?

Trzeba iść z duchem czasu. Ludzie, którzy nie przyjmują do wiadomości istnienia Internetu, tracą kawałek siebie. Artyści, którzy zamykają się na nowe technologie i nowe środki przekazu, więdną. To jasne, że warto być wiernym sobie, ale owa wierność nie może oznaczać zamknięcia i zastoju. Animacja jest tą częścią kina, która robi ostatnio zawrotną karierę. Za jej pomocą coraz więcej można widzom przekazać. Udoskonala się technika, urozmaicają tematy. Ja w „Kung Fu Pandzie” przeżyłam wspaniałą przygodę.

Pozostało 91% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kultura
Koreanka Han Kang laureatką literackiego Nobla. Wiele łączy ją z Polską
Kultura
Holandia: Dzieło sztuki wylądowało w koszu. Pomylono je ze śmieciami
Sztuka
Otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie coraz bliżej
Kultura
Jubileuszowa Gala French Touch La Belle Vie! w Warszawie