Tak długie oczekiwanie na nowe piosenki Angusa Younga stało się ponurym koszmarem dla tych, którzy chcieli jeszcze raz zobaczyć koncert genialnego gitarzysty. To, jak swą edukacyjną katastrofę z czasów dzieciństwa zmienia w rockandrollowy show – występując w stroju brytyjskiego gimnazjalisty: aksamitnej marynarce, krótkich spodenkach i czapce.
Wyobrażam sobie, że Angus może chodzić w szkolnym mundurku nawet po osiemdziesiątce. Ale gdy latka lecą, szalone estradowe przebieżki lidera AC/DC z charakterystycznym krokiem a la Chuck Burry, są coraz mniej możliwe. Dlatego uważałem, że decydując się na ośmioletnią przerwę po znakomitym albumie „Stiff Upper Lip”, zaryzykował całą swoją legendę. Słuchając „Black Ice”, jestem pewien, że długie muzyczne wagary były niepotrzebne.
[wyimek]Długa przerwa sprawiła, że zespół stracił energię, a Angus Young gra teraz wolniej niż kiedyś[/wyimek]
Poprzednie albumy, wydawane w szybszym rytmie, miały większą energię. Na nowej płycie nie ma tak charakterystycznych i rozpoznawalnych kompozycji jak wcześniejsze „Highway to Hell”, „Back In Black”, „For Those About to Rock” czy „Thunderstruck”. Prawdę mówiąc, kiedy usłyszałem pierwszy singel „Rock and Roll Train”, straciłem wszelkie nadzieje. Wspominam o tym, by mimo wszystko pokrzepić fanów AC/DC, bo ten utwór zyskał po bliższym poznaniu. Dalej jednak nie jest to jednak pełna żaru i zaślepienia pierwsza miłość.
Generalnie Angus gra wolniej. Być może komponuje taką muzykę, która pozwoli mu przetrwać cały koncert bez zawału serca. Da się też zauważyć fascynacja brzmieniem Jimmy’ego Page’a z drugiej części działalności Led Zeppelin. Takie skojarzenia nasuwają „Skies on Fire” i „Stormy May Day”. Nie zawodzą też solówki.