– Parę lat temu weszłam do małego obskurnego baru w jakimś miasteczku w Paragwaju. Obok dwóch stolików oblepionych ceratą i drucianych krzeseł walały się rozrzucone skrzynki z zakurzonymi napojami i puste butelki – opowiada Beata Pawlikowska, podróżniczka, dziennikarka, pisarka. – Najwidoczniej sprzątanie w tym lokalu nie należało do czynności często wykonywanych. Pomyślałam, że to świetne miejsce, gdzie serwuje się tubylcom wyłącznie lokalne specjały. Poprosiłam o yerba mate.
Po kilku minutach na stoliku zjawił się plastikowy kubek z bagnistą zawartością i metalową rurką wbitą w środek oraz litrowy pojemnik na wodę.
[wyimek]Picie mate jest czymś w rodzaju barometru przyjaźni, nieomylną oznaką uczuć, jakie żywią spotkani ludzie [/wyimek]
– Obejrzałam z bliska kubek, powąchałam zielone błoto, pokręciłam metalową rurką. Pociągnęłam bardzo ostrożnie i poczułam rozlewającą się w moim wnętrzu gorycz – kontynuuje Pawlikowska. – To było jedno z mniej przyjemnych doświadczeń kulinarnych w moim życiu. Trawiasty, silny, gorzki napar. Piekielne ziółka!
Te piekielne ziółka robią jednak w Polsce zawrotną karierę. Coraz chętniej sięgamy po yerba mate.