Co roku razem ze wzrostem temperatury w biurach i na sejmowych korytarzach wyrastają panowie, którzy wyglądają, jakby wpadli tam przypadkiem z garden party w willi nad Morzem Śródziemnym. Skąd wzięło się przekonanie, że garnitur w kolorze kości słoniowej razem z pasującymi do niego butami w tym samym kolorze jest najodpowiedniejszym strojem do pracy?
Powodów tego fashion faux pas mogę się tylko domyślać. Przede wszystkim: w ubraniu od wielu lat sfera wypoczynkowa atakuje sferę służbową. Koszule z krótkimi rękawami, koszulki polo, sportowe spodnie, buty żeglarskie przyjęły się jako letni standard w niewielkich firmach, mediach, reklamie, wolnych zawodach. To „smart casual”, amerykańskie podejście do stroju – wygodnie, sportowo. Ruch oporu przeciw garniturowi. Bo sztywny, bo gorący. Kto nie musi, coraz rzadziej nosi go w pracy, szczególnie w lecie.
Drugi powód ma podłoże aspiracyjne. Jasne kolory zawsze oznaczały zamożność. Biednego nie było na nie stać. Chociaż w międzyczasie przyszły pralki i biel się zdemokratyzowała, to przekonanie, że jest kolorem klasy wyższej, zostało. Jednak to, co było na miejscu w majątku ziemskim w letnie przedpołudnie, w sytuacji służbowej wygląda niepoważnie.
Krzysztof Łoszewski, stylista, wykładowca w Akademii Dyplomatycznej, opowiada, jak jeden z prawników, z którymi prowadzi szkolenia na temat ubrania, pochwalił mu się, że właśnie kupił elegancki garnitur w kolorze waniliowym. – Skoro już go pan ma... Ale chyba nie ma pan zamiaru nosić go do pracy, odpowiedział Łoszewski. Adwokat był rozczarowany.
[srodtytul]Piątki bez krawata[/srodtytul]