Polacy doskonale o tym wiedzą – Vega odwiedziła nasz kraj już sześć razy. Nie wzbudzając może euforii, ale też na pewno nie rozczarowując fanów. Pod tym względem podczas wczorajszego koncertu w Sali Kongresowej można było odnieść wrażenie déj`a vu.
Vega pojawiła się na niemal zupełnie pustej scenie jedynie w asyście gitarzysty i basisty. Szybki, kokieteryjny uśmiech i bez większych ceregieli rozpoczęła podróż przez najbardziej udane wątki swojej siedmiopłytowej dyskografii.
Nieźle zabrzmiał „Blood Makes Noise”, podobał się „Marlene On The Wall”, chociaż – co można było przewidzieć – emocje eksplodowały dopiero przy słynnym „Tom’s Dinner” (wykonany z zaskakująco mocnym basowym podkładem) i jej największym hicie – Luka.
Suzanne Vega nie ma za grosz charyzmy. Mimo to potrafi skupić na sobie uwagę i wprowadzić intrygującą atmosferę. Może właśnie dlatego jej spokojnego, momentami dosłownie usypiającego koncertu słuchało się jednak ze sporą przyjemnością. A rzęsiste oklaski, jakie żegnały wokalistkę, sugerują, że zobaczymy ją w Warszawie jeszcze nieraz.