Tak naprawdę nikt nie wie, dlaczego skaczą. I nikt nie wie, dlaczego, mimo że przychodzą na świat w słodkowodnych strumieniach, większość dorosłego życia spędzają w słonym oceanie. Dopiero kilka lat później wracają na tarło do miejsca urodzenia, i zaraz po tym umierają. Są różne teorie, na przykład, że w oceanie mają więcej pożywienia. Ale nikt nie ma pewności. Jedno jest pewne – w sierpniu jest zatrzęsienie łososi.
Seattle w stanie Waszyngton, w samym północno-zachodnim narożniku USA, słynie jako miejsce, w którym narodził się rock w stylu grunge, Starbucks i Microsoft. Seattle jest także bramą do największego i najbardziej dzikiego stanu USA – Alaski. Na pokładzie samolotu uderza jedno: w klasie biznes zamiast dystyngowanych pań w drogich żakietach i panów, którzy używają spinek do koszul, siedzą nieogolony wąsacz w gumiakach i czapeczce bejsbolowej oraz kobieta z kolorowym tatuażem na ręce, w bluzie z kapturem.
Samolot z Seattle jak tramwaj po drodze do najbardziej oddalonego i największego miasta Alaski Anchorage zatrzymuje się w Ketchikan, potem w Sitka i jeszcze w stolicy stanu Juneau. Jeśli ktoś leci do Anchorage, po drodze ma trzy przystanki. Ja wysiadam na pierwszym. Niewielkie lotnisko w Ketchikan mieści się na wyspie, zamiast shuttle busu bierze się tu więc water taxi. Dzwonię do Johna.
[srodtytul]John [/srodtytul]
Wygląda na jakieś 50 lat, ma 61 i jest kapitanem kutra rybackiego „Alsek”. Kiedyś grał w rugby, teraz jest trenerem piłki nożnej. Latem łowi łososie (sezon trwa około czterech miesięcy). Na morzu już kilkadziesiąt sezonów. Nie mówi dużo, nienawidzi przyjęć. Jako jedyny z załogi cały rok mieszka na Alasce. Jak twierdzi, gdzie indziej żyje się zbyt łatwo.