Ani mi to było w głowie w podstawówce, kiedy z płonącymi uszami czytałam „Mary Poppins”, „Tajemniczy ogród”, „Emila i detektywów”, „Zwierzoczłokoupiora”, „Muminki”, „Tomka Sawyera”, „Pippi Pończoszankę”, „Anię z Zielonego Wzgórza”... Dzisiaj wyraźnie widzę czytelny wzór. Rozpoznaję atrybuty, które zjednały moją nastoletnią przychylność tym, a nie innym, bohaterom. A więc: odwaga. A jakże! Dalej: wewnętrzna autonomia. Zamiłowanie do przygód na granicy awanturnictwa... Jednym słowem – walory deficytowe w życiu tchórzliwego chudzielca, jakim byłam. Książki stały się zastępczą sceną dla wyobrażonych wyczynów i sukcesów. I nawet jeżeli triumfy Pippi Langstrumpf były poza zasięgiem (z braku nadnaturalnej siły, skrzyni z dukatami, konia i małpy), to przecież pozostawało w nas poczucie, że: damy radę!
Ku zakłopotaniu dzisiejszych rodziców dzieciaki w bibliotekach ustawiają się w kolejkach po komercyjny kicz. A przecież mój spokój jest niezmącony – moda skończy się tak samo szybko, jak obowiązujący w tym sezonie fason spodni i butów. Mali czytelnicy wydestylują z lektur to, co jest odpowiedzią na ich lęki, poczucie wyobcowania. Mierne fabuły stracą powab.
Jakkolwiek niedorzeczna byłaby książka, pozostaje pożyteczna, dopóki czytana z entuzjazmem. Nawet papierowi herosi z zębami Draculi mają swoje zasługi... wzmacniają nawyk czytania, bez którego ani rusz, gdy już w czytelniku wykrystalizuje się gust i dojrzeje zmysł krytyczny.
A zatem – jeżeli nasze dziecko wzruszeniem ramion zbywa lektury, jakie mu podsuwamy, wtykając nos w popkulturowe koszmarki – odpuśćmy. Możemy biadolić, manifestować swoją dezaprobatę, ale pozwólmy czytać. Ryzyko jest niewielkie – być może zamiast wymarzonego czytelnika
Prousta wyrośnie pożeracz literatury klasy B. Ale to i tak więcej niż te przeszło 60 procent Polaków nieczytających wcale. Kapitulanctwo? Nie. Strategia przetestowana na dzieciach (własnych i cudzych).