On uodpornił się na takie pokusy, a było ich wiele. Miał zaledwie 23 lata, gdy zadebiutował w La Scali, nikt przed nim nie śpiewał tam w tak młodym wieku. Potem przyszedł czas na pokazanie się w teatrach Europy, w Wiedniu, Zurychu czy Londynie. – Do niczego się nie dojdzie, biegnąc zbyt szybko – twierdzi. – Głos to bardzo delikatny instrument.
Po wrześniowym „Rigoletcie” transmitowanym z Mantui przez 100 stacji telewizyjnych stał się artystą światowego formatu. Około miliarda widzów obejrzało Vittoria Grigolo w roli księcia Mantui, śpiewającego najsłynniejszą arię tenora, „La donna é mobile”.
Trudno o lepszą promocję dla jego pierwszego albumu, który ukazał się dwa tygodnie po telewizyjnym widowisku. – Żaden artysta nie może się obejść bez działań marketingowych, ale wcześniej nie zaryzykowałbym nagrania płyty „The Italian Tenor” – przyznaje. – Mój głos musiał nabrać odpowiedniej barwy, dopiero teraz czuję się kontynuatorem włoskiej tradycji.
Lubi wielu artystów z przeszłości. – Pavarottiego uwielbiam za słońce w głosie i za to, że słuchając go, rozumiem każde słowo – wylicza. – Domingo to ogromna emocjonalność i charyzma, w głosie Carrerasa dramatyzm łączy się z liryzmem. Gigli zachwyca mnie lekkością, z nim zresztą czuję się szczególnie związany. Tak jak ja był wychowankiem chóru chłopięcego Kaplicy Sykstyńskiej. Lata spędzone w tym zespole są dla mnie ważne. Miałem okazję śpiewać dla Jana Pawła II.
Szczególną rolę w jego życiu odegrał Luciano Pavarotti. To z nim wystąpił po raz pierwszy w spektaklu w 1990 roku w Rzymie. Miał 13 lat, zaśpiewał Pastuszka w „Tosce”, Pavarotti – oczywiście Cavaradossiego.
– To było nieprawdopodobne przeżycie – wspomina Grigolo. – Usłyszałem od Pavarottiego, że mam piękny głos i muszę go kształcić. Natomiast krótko przed śmiercią zgodził się pomóc mi w opracowaniu roli Rudolfa w „Cyganerii”. Zadebiutuję w niej w połowie października w nowojorskiej Metropolitan Opera. Mam 33 lat, dokładnie tyle, ile Pavarotti, gdy po raz pierwszy wystąpił na tej scenie, również w „Cyganerii”.