Początek „Night Air" przypomina niedawne produkcje Moby'ego, a pierwsze słowa – zmysłowy śpiew Maxwella. Ale w refrenie głos Jamiego Woona nabiera bolesnego wyrazu. I już wiadomo: to nie będzie ani spotkanie z elektronicznym minimalizmem, ani soulowe uwodzenie. Na płycie „Mirrorwriting" słychać coś nowego – połączenie klarownych rytmów, oszczędnych aranżacji i śpiewu, który wywołuje duże emocje, mimo że jest skromny. Woon wie, kiedy zaśpiewać mniej, by wyrazić więcej.
Z pozoru w utworach nie dzieje się nic niezwykłego, ale ich prostota jest myląca. W gruncie rzeczy brytyjski debiutant to buntownik, który przewrotnie używa bogactwa technologicznych nowinek – są mu potrzebne, by przywołać prostotę. Przypomnieć, w czym kryje się istota muzyki i jej uniwersalna moc. „Mirrorwriting" jest powrotem do podstaw, płytę napędzają rytm i melodia. Z maleńkich elektronicznych i akustycznych dodatków Woon wytwarza delikatną tkankę piosenek – ulotny nastrój. Niemożliwy do uchwycenia i zapamiętania. Raz przez chwilę słychać śpiew ptaków, gdzie indziej – coś jakby melodyjkę pozytywki, później przelatujące prędko smyczki. Jego utwory budzą tęsknotę, proszą, by odtworzyć je ponownie.
Woon zaczyna album od krystalicznych bitów w „Night Air" i „Street". Porywa lekkością, rytmem ledwo zaznaczonym, ale tak wyrazistym, że niemal wypełnia całą kompozycję. W kilku zaledwie zdaniach zarysował atmosferę nocy w wielkim mieście: poczucie osamotnienia wśród rozświetlonych okien, złudnej bliskości, nieutulonej tęsknoty. Po pogodniejszej „Middle", w której Woon ciekawie przetworzył muzyczne motywy typowe dla lat 80., nastrój się zmienia.
Dalej są utwory spokojniejsze, bardziej intymne. Jak „Spiral" – akustyczna ballada, soulowa, ale pozbawiona słodyczy czy pościelowego romantyzmu. „Tmrw" to r&b w wersji light, a w „Gravity" głos Woona wyłania się z dźwiękowej mgły. Raz po raz słuchać trącane struny akustycznej gitary, elektroniczny szum, pogłosy. Woon śpiewa: „Ona jest wszędzie, jest jak elektryczność". To właśnie można powiedzieć o jego muzyce.