Przed rozpoczęciem festiwalu w Teatrze Na Woli zapowiadał, że – wbrew opiniom sceptyków – klasyczna pantomima nie umarła wraz z jej mistrzem Marcelem Marceau. Kilka znakomitych przedstawień potwierdziło jego słowa.

Bodecker i Neander w spektaklu „Deja vu" pokazali, że teatr mimu, elegancki i powściągliwy w formie, może flirtować z mitami współczesnej popkultury. Na scenie zobaczyliśmy Jamesa Bonda i Ethana Hunta z „Mission: Imposible". Genialna była etiuda o wyprawie na Księżyc, która przyśniła się pewnemu wędkarzowi, a także historia belfra z sentymentem wspominającego młodość. Wszystko wyczarowane przez dwóch mimów niemal bez użycia rekwizytów i scenografii. Dawni współpracownicy Marcela Marceau udowodnili też, że twórczo rozwijają pomysły nauczyciela. Przed laty Marceau na płaskiej scenie potrafił zagrać człowieka schodzącego po schodach. Oni pokazali, jak zjeżdża się windą.

Doskonały był wieczór z Greggiem Goldstonem. Amerykanin, także uczeń Marceau, dał dwugodzinny show. W jednej z etiud niemal fruwał po teatrze z parasolem w ręku, porywany przez podmuchy wyimaginowanego wiatru.

Odkryciem festiwalu okazał się szwajcarski zespół Spettatori. Pokazali pełen absurdalnego humoru i niebanalnych pomysłów choreograficznych spektakl o cienkiej granicy dzielącej widzów i aktorów. Prowokacyjny, zabawny, a do tego z muzyką graną na żywo przez mimów.

Największym rozczarowaniem imprezy był natomiast występ renomowanego teatru klaunów Licedei. Leonid Leikin, który powrócił do zespołu po latach spędzonych w Cirque du Soleil, za bardzo uwierzył w swoją wielkość. Zamiast dobrej klaunady pokazał kilka odgrzewanych etiud przeplatanych nudną gadaniną o doli artysty.