25-letnia Florence Welch zamknęła się na pięć tygodni w słynnych studiach przy Abbey Road i tam, z producentem Paulem Epworthem, nagrała mocne, ponadczasowe piosenki. W porównaniu z jej pierwszym krążkiem ukazujący się właśnie "Ceremonials" jest wzorem spójności.
O mozaikowym debiutanckim "Lungs" mówiła: "To właściwie tylko brudnopis". Tamte piosenki zbierała przez lata, pracowała nad nimi z różnymi producentami. Teraz zaś stworzyła epicką opowieść, jednolite brzmienie, wyrazistą całość. Tak się zdobywa miejsce w historii muzyki. Welch dopiero się rozpędza, a już ma unikatowy styl – nagrywa baśniowe thrillery, utwory mroczne, z silnym tętnem. Rozjaśniają je chórki, westchnienia, brzmienie harfy.
Debiutancki album Florence and the Machine ukazał się w lipcu 2009 r., gdy świat opłakiwał śmierć Michaela Jacksona. Welch wspomina tamten czas jako "chrzest ogniowy". Przeboje króla popu wypełniały programy radiowe i listy przebojów. I tylko dlatego płyta "Lungs" debiutowała na drugim miejscu – za składanką "Essential Michael Jackson".
Mocne wejście
To sąsiedztwo było symboliczne, bo rudowłosa Florence Welch i jej maszyna – siedmiu akompaniatorów – tchnęli w pop nowe życie. Do szablonowej muzyki, która od końca lat 90. kręci się w kółko, wnieśli artystyczną ekstrawagancję i nieobliczalność. Połączyli pop z rockiem i soulem, dodali barokowe aranżacje.