Amerykański muzyk zaprezentował się w Warszawie jako misjonarz miłości, którego przesłaniem jest łączyć ponad podziałami. I nie chodzi bynajmniej o to, że potrafi dokonać wspaniałej fuzji rocka, disco i soul. Najważniejszą piosenką wieczoru stało się „Black and White America", tytułowa kompozycja z najnowszego, tegorocznego albumu, oparta na autobiografii artysty. Śpiewał o żydowskim ojcu i czarnoskórej matce. W czasach, gdy zamordowano Martina Luther Kinga, nie mogli razem spokojnie wyjść na ulicę. Walczyli o miłość i tolerancję z myślą o Lennym. Dziś na jego szyi można dostrzec krzyż i gwiazdę Davida, symbole dwóch religii, których wyznawców przez tysiąclecia dzielił konflikt. Rodzina Kravitza i tę barierę przełamała.
Las tańczących dłoni
Podczas niezwykle energetycznego koncertu, największym przeżyciem dla fanów było z pewnością „Let Love Rule". Choć może nie muzycznym, co mogło zdziwić gwiazdę. Przez cały koncert polska publiczność śpiewała bowiem każdy refren — tymczasem tego z przed 22 lat, od którego zaczęła się kariera artysty nie znała albo był dla niej za trudny. A może było jeszcze inaczej: niewykluczone, że zaniemówiła z zachwytu, gdy Lenny zszedł ze sceny i kilkanaście minut spędził pośród niej, ściskając się z fanami w każdym sektorze.
Wskoczył też na stół mikserski ustawiony daleko od estrady i poderwał na równe nogi widzów, z którymi nie miał wcześniej wzrokowego kontaktu. Właśnie w tym czasie zespół jamował hymniczny motyw „Niech rządzi miłość". Jednak lider, pomimo wielokrotnych próśb i zachęt, nie mógł wydobyć z gardeł fanów chóralnego śpiewu. Na szczęście jest mistrzem zarządzania zbiorowymi emocjami i gdy nie udało się namówić do współpracy publiczności w jeden sposób — znalazł inny. Już ze sceny, zachęcił nas do efektownego machania dłońmi, z szybkimi zmianami kierunku, a to w lewo, a to w prawo, tworząc imponujący obraz gotowego na każde jego skinienie lasu roztańczonych rąk.
Warszawski ideał
Kravitz od początku nawiązał fantastyczne porozumienia z fanami. Podszedł zarówno do widzów na bocznych trybunach, jak i uściskał się z tymi przed sceną. Robiło to wrażenie jakby byli przyjaciółmi z Facebooka, którzy umówili się na świetną imprezą w Warszawie o 21.20. I kiedy pojawił na czarno-alabastrowej scenie zdominowanej przez elementy trójkątów — w tym kształcie były również gigantyczne ekrany — zaczął się bodaj jego najlepszy polski show.
Pierwszy na Bemowie w 2004 r. zrobił rewelacyjne wrażenie, bo był zdecydowanie rockowy. Przeboje Lenny'ego słyszeliśmy w długich, improwizowanych wersjach z rozbudowanymi solówkami w stylu lat 60. Jednak nie dopisała widownia. Z kolei podczas krakowskiego występu w 2009. na Wiankach, muzyka oddzielała od fanów Wisła. Narzekał, że nigdy nie był tak daleko od słuchaczy. Torwar okazał się optymalny. W inny sposób skomponował też repertuar. Na początku mieszał popowe ballady z cięższymi kompozycjami — na przykład „It Ain't Over 'Til It's Over" z „Always on the Run". Dopiero na koniec zagrał zdecydowanie rockowo.