Reklama
Rozwiń

Rewelacyjny koncert Kravitza na Torwarze

Wtorkowy, dwugodzinny koncert Kravitza na Torwarze był jednym z najlepszych w historii stołecznej hali - pisze Jacek Cieślak

Publikacja: 10.11.2011 11:02

Lenny Kravitz na Torwarze

Lenny Kravitz na Torwarze

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Amerykański muzyk zaprezentował się w Warszawie jako misjonarz miłości, którego przesłaniem jest łączyć ponad podziałami. I nie chodzi bynajmniej o to, że potrafi dokonać wspaniałej fuzji rocka, disco i soul. Najważniejszą piosenką wieczoru stało się „Black and White America", tytułowa kompozycja z najnowszego, tegorocznego albumu, oparta na autobiografii artysty. Śpiewał o żydowskim ojcu i czarnoskórej matce. W czasach, gdy zamordowano Martina Luther Kinga, nie mogli razem spokojnie wyjść na ulicę. Walczyli o miłość i tolerancję z myślą o Lennym. Dziś na jego szyi można dostrzec krzyż i gwiazdę Davida, symbole dwóch religii, których wyznawców przez tysiąclecia dzielił konflikt. Rodzina Kravitza i tę barierę przełamała.

Las tańczących dłoni

Podczas niezwykle energetycznego koncertu, największym przeżyciem dla fanów było z pewnością „Let Love Rule". Choć może nie muzycznym, co mogło zdziwić gwiazdę. Przez cały koncert polska publiczność śpiewała bowiem każdy refren — tymczasem tego z przed 22 lat, od którego zaczęła się kariera artysty nie znała albo był dla niej za trudny. A może było jeszcze inaczej: niewykluczone, że zaniemówiła z zachwytu, gdy Lenny zszedł ze sceny i kilkanaście minut spędził pośród niej, ściskając się z fanami w każdym sektorze.

Wskoczył też na stół mikserski ustawiony daleko od estrady i poderwał na równe nogi widzów, z którymi nie miał wcześniej wzrokowego kontaktu. Właśnie w tym czasie zespół jamował hymniczny motyw „Niech rządzi miłość". Jednak lider, pomimo wielokrotnych próśb i zachęt, nie mógł wydobyć z gardeł fanów chóralnego śpiewu. Na szczęście jest mistrzem zarządzania zbiorowymi emocjami i gdy nie udało się namówić do współpracy publiczności w jeden sposób — znalazł inny. Już ze sceny, zachęcił nas do efektownego machania dłońmi, z szybkimi zmianami kierunku, a to w lewo, a to w prawo, tworząc imponujący obraz gotowego na każde jego skinienie lasu roztańczonych rąk.

Warszawski ideał

Kravitz od początku nawiązał fantastyczne porozumienia z fanami. Podszedł zarówno do widzów na bocznych trybunach, jak i uściskał się z tymi przed sceną. Robiło to wrażenie jakby byli przyjaciółmi z Facebooka, którzy umówili się na świetną imprezą w Warszawie o 21.20. I kiedy pojawił na czarno-alabastrowej scenie zdominowanej przez elementy trójkątów — w tym kształcie były również gigantyczne ekrany — zaczął się bodaj jego najlepszy polski show.

Pierwszy na Bemowie w 2004 r. zrobił rewelacyjne wrażenie, bo był zdecydowanie rockowy. Przeboje Lenny'ego słyszeliśmy w długich, improwizowanych wersjach z rozbudowanymi solówkami w stylu lat 60. Jednak nie dopisała widownia. Z kolei podczas krakowskiego występu w 2009. na Wiankach, muzyka oddzielała od fanów Wisła. Narzekał, że nigdy nie był tak daleko od słuchaczy. Torwar okazał się optymalny. W inny sposób skomponował też repertuar. Na początku mieszał popowe ballady z cięższymi kompozycjami — na przykład „It Ain't Over 'Til It's Over" z „Always on the Run". Dopiero na koniec zagrał zdecydowanie rockowo.

Magiczny chór

Patrząc na reakcje fanek można było też zrozumieć, co znaczy dla kobiet wypowiadane z zachwytem słowo „ciacho"; a nawet zrozumieć instytucję groupies! Lenny poruszał się po scenie jak kot, jednocześnie nie był wyrachowany, tylko spontaniczny i serdeczny — serce miał na dłoni! Cały był do schrupania. Nawet typowo amerykańskie „kawałki", że nas kocha — w jego ustach brzmiały wiarygodnie i gdyby chciał wygrałby wybory na prezydenta Torwaru, a już na pewno Warszawy. Mając fantastyczny kontakt z fanami, celebrował talenty swoich muzyków. Świetny „Mr Cab Driver" zakończyła kilkuminutowa jazzowa improwizacja na trąbkę. Podczas „Fly Away" zaprosił na proscenium całą sekcję dętą i pokazując ręką w stronę widowni, dał znak do rozpętania kilkuminutowej free jazzowej anarchii.

„Are You Gonna Go My Way" zakończyła z kolei improwizacja rockowa. Wspaniałego show nie było bez genialnego gitarzysty Craiga Rossa, który robi wrażenie białego brata bliźniaka Slasha. Lenny i Craig stanowią dla siebie oparcie. Dosłownie: wiele gitarowych partii grali podtrzymując się plecami — m. in. „Rock and Roll Is Dead" i „Rock Star City life". Magiczne były chwile „I Belong to You" wykonanego na bis. Lenny usiadł wraz z Rossem na brzegu sceny i zaśpiewał akustyczną wersję piosenki. Wtedy było idealnie. Stworzył z fanam chór. Należeli do siebie.

Amerykański muzyk zaprezentował się w Warszawie jako misjonarz miłości, którego przesłaniem jest łączyć ponad podziałami. I nie chodzi bynajmniej o to, że potrafi dokonać wspaniałej fuzji rocka, disco i soul. Najważniejszą piosenką wieczoru stało się „Black and White America", tytułowa kompozycja z najnowszego, tegorocznego albumu, oparta na autobiografii artysty. Śpiewał o żydowskim ojcu i czarnoskórej matce. W czasach, gdy zamordowano Martina Luther Kinga, nie mogli razem spokojnie wyjść na ulicę. Walczyli o miłość i tolerancję z myślą o Lennym. Dziś na jego szyi można dostrzec krzyż i gwiazdę Davida, symbole dwóch religii, których wyznawców przez tysiąclecia dzielił konflikt. Rodzina Kravitza i tę barierę przełamała.

Pozostało jeszcze 84% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem