Zrobił wszystko, by w Polsce o nim zapomniano. Przez całe życie udzielił jednego wywiadu, nad wystawą potrafił pracować dwa, trzy lata. Niechętnie wychodził z domu, najlepiej czuł się w zaciemnionej pracowni. Emigracja do Szwecji w 1967 r. też nie pomogła jego karierze. Przez 37 lat nie miał tutaj indywidualnej wystawy. A jednak świat sztuki upomina się o Marka Piaseckiego, fotografa, który znany jest przede wszystkim jako twórca przestrzennych konstrukcji (skrzynek, w których umieszczał rozmaite przedmioty ze swej kolekcji) oraz fotomontaży. Reportera „Tygodnika Powszechnego" i autora niepokojących aktów. Zbieracza lalek, które na potrzeby sesji rozbierał, niszczył, dekompletował, aranżował z ich udziałem scenki rodzajowe, oraz niestrudzonego eksperymentatora na materiałach światłoczułych, na których rozlewał ciecze, robił zadrapania, próbował stworzyć fotograficzny ekwiwalent malarstwa. Epigona surrealizmu, od którego przejął zainteresowanie rzeczami.
Dzieło-habitat
Wierzył za Andre Bretonem, że nadrzeczywistość tkwi w banalnej rzeczywistości. Przedmioty stanowiły dla niego dowód na moc wyobraźni, dlatego wyzwalał rzeczy z narzuconej im użytkowości, funkcji, oddawał na fotografiach ich ulotną poetyckość.
Krakowski pokój przy ul. Siemiradzkiego 25, gdzie mieszkał, miał dwadzieścia parę metrów. Służył za sypialnię, salon, garderobę i pracownię. Ale przede wszystkim za magazyn. Ciasne wnętrze jego pracowni było zabudowane pułkami, skrzynkami, te z kolei wypełnione niemal całkowicie rozmaitymi obiektami: kranami, butelkami, kółkami, sztucznymi kwiatami...
Pomieszczenie to w Krakowie lat 50. i 60. nazywano „gabinetem osobliwości", „nadrealistyczną apteką", „mikrogalaktyką, „hodowlą przedmiotów", „makroobiektem", „dziełem-habitatem". Dziś traktuje się je jako integralną część artystycznego dzieła Piaseckiego. – W ciemnym, szczelnie wypełnionym szufladkami pokoju, artysta, jak na stole prosektorium, dekonstruował fragmenty gromadzonych przedmiotów i obrazów. Nadawał im nowe widoki, nagle wyzwolone od swej zwykłej postaci. Na malutkich karteczkach, wizytówkach tworzył fotograficzne kolaże i rysunki, miniaturowe igraszki małych form – mówi Rafał Lewandowski z galerii Asymetria w Warszawie, gdzie na wystawie „Wszystkie mity dozwolone" można oglądać zarówno zdjęcia z pracowni artysty, jak i jego kolaże.
Samotnicy sztuki
Urodzony w 1935 r. Piasecki nie miał w sobie grama realisty. Sztuka dla niego znaczyła dokładnie to, co znaczyła: sztuczność. Świat zewnętrzny, cała ta okropna przyroda, ludzie, ulice mogły co najwyżej dostarczać inspiracji, być magazynem półproduktów, z których potem lepił swą sztukę. W latach 50. fotografował akty, bardzo śmiałe, ale modelki, które z nim pracowały, wspominają, że atmosfera w studiu była całkowicie pozbawiona zmysłowości. Przed obiektywem zapominały, że są kobietami. Liczyły się wyłącznie forma, faktura skóry, radykalne uprzedmiotowienie ciała. Liczyła się wyłącznie artystyczna kreacja. I może właśnie dzięki takiemu nastawieniu fotografia Piaseckiego stała się zjawiskiem od razu osobnym, oryginalnym, w wielu momentach odkrywczym. Jego prawdziwą domeną stał się zatrzymany w kadrze teatr zebranych przedmiotów, co zresztą łączyło go z innym piewcą podrzędności – Mironem Białoszewskim.