Muzycy jakby też zapadli nagle na osobliwą amnezję i zapomnieli, dlaczego przez ostatnie dwie dekady nie wydawali żadnej płyty koncertowej. Otóż te im po prostu nie wychodzą. Choć paradoksalnie przez większość istnienia mieli opinię wybitnej wręcz kapeli koncertowej, te same nagrania przerzucone na winyl czy poliwęglan gubią 90 proc. swojej energii, stając się zwyczajnie nudne. Może „If You Want Blood... You've Got It" – nagrany jeszcze z wokalistą Bonem Scottem – miał stosowną siłę rażenia, ale już „Live" z 1992 r. jest płytą po prostu słabą, ani nie oddającą klimatu występu, ani nie zawierającą żadnych specjalnie porywających wersji. I to samo niestety dotyczy wydanego teraz „Live at River Plate".
Sam zestaw utworów jest tu łatwy do przewidzenia – wszystkie, oprócz tych z promowanego właśnie „Black Ice" i wrzuconego na chybił trafił „Thunderstruck" – pochodzą sprzed 1981 r. i składają się po prostu na wybór największych hitów z klasycznego okresu działalności zespołu. Są więc i „Back in Black", i „Hell's Bells". Nie mogło zabraknąć „Whole Lotta Rosie" i „Highway to Hell" – kawałków tak nośnych, że byłyby chyba w stanie pociągnąć pociąg. Jest też jeszcze trochę materiału z „Let There Be Rock", z „Dirty Deeds Done Dirt Cheap", załapało się nawet co nieco z „High Voltage". W sumie to 19 rzeczy bardzo już klasycznych i leciwych, plus te najnowsze, które w tych wersjach brzmią równie... leciwie.
Prawdę mówiąc, kiedy ten sam koncertowy zestaw ukazywał się w zeszłym roku w formie DVD, robił lepsze wrażenie. Coś błysnęło, coś huknęło, tu jakiś laser, tam filmik na telebimach, nie mówiąc o sprawnym filmowym montażu, i wszystko jakoś grało, bo uwaga widza nie skupiała się wyłącznie na muzyce. Goły dźwięk odsłania jednak gołą prawdę – w „You Shook Me All Night Long" Johnson gubi melodię, pomijając, że w każdym innym kawałku co rusz załamuje mu się głos, „Highway to Hell" brzmi tak, jakby muzycy po tytułowej autostradzie jechali walcem drogowym, a „Rock'n'roll Train" powinien zmienić tytuł na „PKP Train". I można tak dalej wyliczać do 19, za każdym razem znajdując „coś nie tak" w zagranych tu wersjach. Ale nie w tym przecież rzecz, żeby pastwić się nad jednym z najsympatyczniejszych zespołów świata, a w dodatku zespołów tak dla rocka ważnych. Wniosek jest tylko taki, że o ile po „Black Ice" naprawdę warto niecierpliwie czekać na kolejną płytę studyjną Angusa i spółki, o tyle po „Live at River Plate" można przestać liczyć, że ich koncerty będą jeszcze kiedyś świętem rock and rolla. Choć pewnie będą efektownym show, w którym jednak sama muzyka będzie odgrywała znacznie mniejszą rolę niż towarzysząca jej oprawa.