Jest nią natrętnie nasuwające się pytanie: dlaczego kompozytor przez kilkanaście lat trzymał w ukryciu wielki, trwający 70 minut, utwór? Czy uznał, że ma on wciąż niedoskonały kształt? Czy też potraktował to dzieło jako prywatne wyznanie wiary, które powinno pozostać niedostępne dla innych? Odpowiedzi zapewne nie poznamy już nigdy.
W oratorium „Sanctus Adalbertus”, skomponowanym w 1997 roku na zamówienie kardynała Karola Wojtyły, odnajdziemy wszystkie dobrze znane cechy muzyki Henryka Mikołaja Góreckiego. Prostej, surowej, ubogiej, ułożonej z nieskomplikowanych, powtarzanych po wielekroć motywów. A przecież muzyka Góreckiego nie jest monotonna i jałowa. Jedni, co prawda, ją odrzucali, ale innych wprawiała niemal w trans, odnajdywali w niej wymiar metafizyczny.
Takie jest też to oratorium, ale ma jeszcze jedną istotną cechę. To szczerość i żarliwość intymnej modlitwy, mimo że została ona rozpisana na ogromną liczbę wykonawców. W środowym prawykonaniu w Krakowie na estradzie Centrum Kongresowego stanęło przecież prawie dwustu muzyków i śpiewaków.
Można by uznać, że kompozytor był rozrzutny. Soliści – sopran (Wioletta Chodowicz) i baryton (Artur Ruciński) – mają tylko dwa wejścia, w obu wielokrotnie powtarzają jedynie: Alleluja. Fortepian włącza się w jednej z części utworu, by zagrać parę akordów, trzy harfy otrzymują zadanie dopiero właściwie w finale. A jednak każdy pomysł nie został użyty przypadkowo, pełni istotną rolę w konstrukcji całości, w budowaniu napięcia.
Szczególne zadanie otrzymał w „Sanctus Adalbertus” chór. Począwszy od części pierwszej, gdy po dźwiękach dzwonów zaczyna śpiewać prosty, stopniowo zastygający motyw poprzez bardziej dramatyczną część drugą, w której śpiewa wielokrotnie słowo: Sanctus, aż do finału, w którym ustępuje miejsce stopniowo gasnącej orkiestrze. Melodie chóru brzmią nam znajomo, bo odnajdziemy w nich echa naszych starych kościelnych pieśni.