Film Damiena to historia miłości początkującej aktorki i pianisty. Oboje próbują robić karierę w Hollywood. Oboje muszą wybrać: komercyjny sukces czy bieg za marzeniami. Musicalowy lukier, przystojny Ryan Gosling i wyrośnięta już Emma Stone sprawni, jakby przeszli trening w „Tańcu z gwiazdami". Przyznaję, że na początku projekcji – mimo pięknej inscenizacji – czułam się jak w antykwariacie. A jednak Chazelle to Chazelle i z każdą minutą „La La Land" staje się ciekawsze, coraz bardziej porywa, a wreszcie całkowicie powala zakończeniem.
– Próbowaliśmy powtórzyć wszystko, co niegdyś charakteryzowało hollywoodzki musical: spektakularne numery z ogromnym zespołem, jasne kolory, emocje. Zrobić film o starym kinie, zrealizowany tak, jak kiedyś robiło się musicale w MGM – wyjaśnia Chazelle. – Ale jednocześnie chcieliśmy zderzyć to wszystko z prawdziwym życiem, przyjrzeć się ludziom, którzy muszą odnaleźć się w Los Angeles dzisiaj.
Udało się. Chazelle znów, podobnie jak w „Whiplash", opowiedział o cenie sukcesu. Ale i o życiu, które układa się czasem parszywie. Sprawia, że gubimy po drodze tych, na których nam zależy. A przecież mogłoby być inaczej. – Interesuje mnie związek między życiem a pracą, między współczuciem i dążeniem do harmonii a potrzebą konkurencji, potrzebą spokoju i walką – przyznaje Chazelle.
Hollywood jest miejscem szczególnym, gdzie ambicje podniesione są do potęgi. Można tam wejść na szczyt i zamknąć się za wysokim murem rezydencji w Bel Air. Albo chodzić z jednego upokarzającego castingu na inny, pogrzebać marzenia i na zawsze pozostać za barem lub na stacji benzynowej.
– Sama jako piętnastolatka brałam udział w kilku takich okropnych castingach – powiedziała na weneckiej konferencji prasowej Emma Stone.
W ostatnim czasie pojawiło się na ekranie kilka ciekawych portretów fabryki snów. Od paranoicznego „Neon Demon" Nicolasa Windinga Refna do nostalgicznej „Śmietanki towarzyskiej" Woody'ego Allena. Chazelle dorzuca jeszcze jeden obraz. Zrobiony z przymrużeniem oka, z życzliwością wobec bohaterów i z głęboką refleksją na temat ludzkiej natury, życia, miłości, marzeń. Jako bonus dokłada piękną opowieść o jazzie. I oczywiście nie idzie ślepo za konwencją. Przymrużenie oka pozwala mu zacząć film od musicalowej sceny rodem z lat 60., a potem wpleść w film koncert jazzowy sfilmowany nowocześnie jak w „Whiplash". A całość Chazelle na końcu podpisuje – znów z dystansem i autoironią – „Made in Hollywood".