Rz: Fragmenty książki o przeszłości Lecha Wałęsy i jego relacji z SB pokazują, że jako prezydent przyglądał akta na swój temat. Czy jako osoba osobiście zainteresowana, co było jasne po ogłoszeniu tzw. listy Macierewicza, mógł przeglądać te dokumenty?
Wiesław Johann:
Pytanie jest bardzo trudne, bo z jednej strony mamy do czynienia z prezydentem RP, który, w moim przekonaniu, powinien mieć dostęp do wszystkich dokumentów objętych najwyższą klauzulą tajemnicy, z drugiej zaś jest to kwestia pewnej politycznej przyzwoitości. Jeżeli dokumenty mnie dotyczą, to ich nie przeglądam, gdy może to mieć jakieś następstwa polityczne. Nie widziałbym tutaj odpowiedzialności prawnej po stronie Wałęsy, natomiast uważam, że było to wykorzystanie stanowiska.
Jeśli nawet przyjmiemy, że miał prawo je przejrzeć jako prezydent, to zapewne powinien być zachowany jakiś szczególny tryb. Przecież zainteresowany nie przegląda sobie akt sam, tylko w obecności pracowników. Czy tu nie powinna być zachowana taka procedura, żeby dokumenty nie ginęły z pola widzenia funkcjonariuszy?
Żadnej takiej procedury nie zastosowano. Notatka ministra Andrzeja Milczanowskiego niczego nie załatwia. Wydaje mi się, że dysponent tych akt postąpił lekkomyślnie. Tym bardziej że miał świadomość, co one zawierają. Powinna być zachowana procedura, która gwarantowałaby, że nic z tych akt nie zginie. Dzisiaj rozmowa toczy się wokół: widział, wyciągnął – i nikt go za rękę nie złapał; były dokumenty, dokumentów nie ma.