– Kiedy pojawiły się informacje, że zatrucia mogły zostać wywołane przez warzywa, wystraszyłem się – wspomina Marcin Sakiewicz z Warszawy, który pracuje w Grevenbroich na zachodzie Niemiec. – Dlatego gdy w greckiej restauracji podano mi przystawkę, w której były sałata i marchewka, kilka razy pytałem kelnera, skąd pochodzą składniki – zaznacza. Dodaje też, że w niemieckich sklepach stara się kupować tylko polskie produkty.
Obawy ma nie tylko on. Jak mówi „Rz" Wiesław Mazurek, właściciel firmy transportowej z Lublina, która wozi pracowników do niemieckich firm, epidemia E. coli to wśród pasażerów jeden z dyżurnych tematów. – Dyskutują, skąd choroba mogła się wziąć i w jaki sposób się zabezpieczać. Mówią o myciu rąk i unikaniu naszpikowanych chemią warzyw – opowiada Mazurek. Z pracy jednak raczej nikt nie rezygnuje. – Obłożenie mam takie samo jak wcześniej – zaznacza.
Potwierdza to Paweł Nowak z Zachodniopomorskiego Obserwatorium Rynku Pracy w Szczecinie. – Na razie nie mamy sygnałów, by Polacy wycofywali się na przykład z pracy sezonowej na plantacjach w Niemczech – zaznacza.
Według Teresy Klisowskiej, szefowej gryfińskiej filii Powiatowego Urzędu Pracy w Chojnie, ludzie są świadomi zagrożenia, ale strach niewiele znaczy wobec perspektywy przyzwoitych zarobków. – A może już się trochę na to wszystko uodporniliśmy? – zastanawia się. – Przecież w stosunkowo krótkim czasie mieliśmy do czynienia z ptasią i świńską grypą oraz radioaktywną chmurą z Japonii.
Podobnie myślą turyści. – Zagrożenia nie lekceważę, ale nie ma powodu, żeby rezygnować z zaplanowanych przyjemności – podkreśla Anna Szczepańska spod Torunia, która spędza urlop w Świnoujściu z pięcioletnią córką Kasią. Właśnie kupiła bilet na pociąg do niemieckiego Stralsund. – Chcemy tylko obejrzeć tamtejsze oceanarium. Potem wracamy – tłumaczy.