Polacy nie lubią bić się jeden z drugim

Witos uważał Piłsudskiego za człowieka bez znaczenia – mówi prof. Andrzej Chojnowski

Publikacja: 08.06.2013 01:01

Maj 1926 na placu Zamkowym

Maj 1926 na placu Zamkowym

Foto: Muzeum Wojska Polskiego

Red

Tekst pochodzi z tygodnika "Uważam Rze Historia"

Przemysław Mrówka: 87 lat temu na ulicach Warszawy starły się dwa obozy polityczne. W przewrocie majowym obie strony kierowały się dobrem Rzeczypospolitej, a jednak doszło do zamachu i kraj znalazł się na krawędzi wojny domowej.

Andrzej Chojnowski:

Nie wiem, czy można mówić o dwóch stronach. Starły się nie dwa obozy polityczne, lecz zamachowcy z jednej i obrońcy legalności władzy z drugiej. Oczywiście, władza ta była ukształtowana według pewnego klucza politycznego, ale nie można powiedzieć, by starły się dwie opcje polityczne. Stronnicy Piłsudskiego mieli pewną wizję, katastroficzną wizję, której główna teza głosiła, że demokracja parlamentarna nie zdała egzaminu, że jest systemem niewydolnym, oddaje Polskę na pastwę partyjniactwa i żeby uchronić kraj od katastrofy, trzeba to zmienić.

W moim przekonaniu przyczyn przewrotu trzeba jednak szukać w splocie spraw indywidualnych.

Po pierwsze, demokracja w Polsce i ogólnie na wschodzie kontynentu była dzieckiem dość wątłym. Ustanowiono ją w miejscu, gdzie wielkich tradycji demokratycznych nie było nawet w Polsce, bo parlamentaryzm szlachecki dotyczył przecież bardzo wąskiej części społeczeństwa. A demokracja z założenia zakłada potrzebę jakiejś kultury politycznej, umiejętności tworzenia konsensusu. Tego nie było, więc zniechęcenie do demokracji musiało się pojawić bardzo szybko. By ją zbudować, trzeba czasu, a tutaj się spodziewano, że wspaniały system zadziała już po kilku latach. Inteligenckim elitom bardzo szybko zabrakło cierpliwości i poczuły się zawiedzione. Wynikało to z prostego faktu: uważający się za przewodników narodu XIX-wieczni członkowie elity inteligenckiej, dzierżący „rząd dusz", podlegali weryfikacji przy urnach wyborczych i przeważnie sromotnie przegrywali. Najprościej było wtedy obarczyć winą demokrację.

Jednym z przykładów tego paradoksu jest słynna broszura Wincentego Witosa „Czasy i ludzie", wydana w 1926 r. przed przewrotem majowym. Witos napisał, że demokracja to taki absurdalny system, który daje równe prawa chłopu z Polesia i profesorowi uniwersyteckiemu. I mówił to jeden z najwybitniejszych działaczy ludowych!

Faktem jednak było rozbicie polityczne, olbrzymia liczba partii, ciągle się zmieniające rządy... Nie była to sytuacja idealna, ale nie można powiedzieć, że były to rządy nieudolne. Rząd Grabskiego, najdłużej działający, wprowadził wiele ważnych reform, natomiast piłsudczycy podjęli intensywne działania dopiero w latach 30. Owszem, demokracja mogła być krytykowana, ale jej stan nie usprawiedliwiał tak drastycznych posunięć jak zamach. Tu trzeba wyraźnie zaznaczyć, że Piłsudski nie planował takiego przebiegu wypadków. Chciał nie tyle przejąć władzę, ile wpłynąć na zmianę wydarzeń bez przelewu krwi. Stało się, jak się stało, polityk nie zawsze jest w stanie przewidzieć efekty swoich decyzji, ale w jego zamyśle miała to być raczej demonstracja siły niż rzeczywisty pucz.

Kolejnym, i w mojej opinii decydującym czynnikiem jest fakt, że gdy w takiej młodej, kruchej demokracji pojawia się człowiek, który chce ją odrzucić, ta jest niezdolna, by z nim walczyć w ramach demokratycznych procedur. Piłsudskiego można by wsadzić do więzienia, ale kto właściwie miałby to zrobić? I za co? Tu pojawia się pewien problem psychologiczny: Piłsudski nie mieścił się w ramach tej demokracji. On sam zresztą nie dążył jakoś specjalnie, by piastować w niej stanowisko, bo w demokrację jako procedurę parlamentarną nie bardzo wierzył. Z drugiej strony dążono do tego, by Piłsudskiego wypchnąć poza nawias, zmarginalizować. Było to zresztą wygodne dla niego, bowiem od pewnego momentu nie ponosił za nic odpowiedzialności i mógł powiedzieć, że po prostu nie ma wpływu na sytuację. Można postawić hipotetyczne pytanie, czy dałoby się uniknąć przewrotu, gdyby Piłsudskiego wciągnąć w procedury demokratyczne, w pewien sposób „skanalizować". Tego na pewno nie chciano i nie próbowano zrobić. Piłsudski był już uważany za człowieka pozbawionego znaczenia. Wydaje się, że na kilka godzin przed zamachem Witos trochę go prowokował. Mówił, że jeśli Piłsudski ma wpływy, to niech wystąpi, że on, Witos, by się nie wahał na jego miejscu. Pewnie nie chciał go wywoływać jego reakcji, prawdopodobnie chciał tylko mu pokazać, by siedział cicho, bo i tak już nic nie może. No i przeliczył się.

W takim razie czy celem przewrotu miała być korekta systemu parlamentarnego, czy też chodziło o inny kształt Rzeczypospolitej?

Zdecydowanie to drugie. Piłsudski i jego zwolennicy kultywowali sięgający I wojny światowej pogląd, zgodnie z którym to oni byli pewnego rodzaju samorodną elitą: przecież jako jedyni stanęli do walki o niepodległość, i to idąc przeciw nastrojom społeczeństwa, które było wtedy bierne, Piłsudczycy byli przekonani, że objęcie przez nich władzy będzie gwarancją zmiany na lepsze. Nie byli ideologicznymi antydemokratami, wierzyli natomiast, że państwo potrzebuje ludzi szlachetnych, z wizją, którzy staną na jego czele i zaczną je urządzać. Sądzili, że saom dojście do władzy ludzi prawych poprawi sytuację, a na rozwiązania prawne można będzie wtedy poczekać.

W następstwie zamachu zginęło około 400 osób. Skąd ta zaciętość?

Były to przecież walki w mieście, ginęli także cywile, czasem po prostu zwykli gapie. Niemniej jednak walki faktycznie były zajadłe.

Musimy jednak pamiętać, że w Polsce rywalizacja różnych opcji politycznych, różnych pomysłów na państwo zawsze miała charakter niesłychanie emocjonalny, zaś przewrót majowy był tylko bardziej dramatycznym ogniwem łańcucha wydarzeń, który zaczął się wcześniej. Już w styczniu 1919 r. narodowa demokracja przeprowadziła próbę obalenia rządu Jerzego Moraczewskiego w drodze zamachu stanu i usunięcia Piłsudskiego ze stanowiska naczelnika państwa. Sam Piłsudski potraktował pucz Januszajtisa jako trochę operetkowy, zamachowcy wykazali się niesłychaną nieudolnością, nie umieli go zrobić. Być może, gdyby potrafili go lepiej przeprowadzić, mogłoby to się skończyć bardziej drastycznie. Charakterystyczny jest list Jerzego Zdziechowskiego adresowany do Dmowskiego w kilka godzin po zamachu. Pisany był mniej więcej w duchu „no, tym razem się nie udało, ale następnym razem to my od razu rozstrzelamy tych co trzeba". To pokazuje intensywność emocji, która potem się objawiła w 1926 r. Przemoc była wpisana w tamte czasy, zresztą nie tylko w Polsce, także w innych krajach. Dziś może to nas dziwić, ale taki był koloryt tamtego okresu.

Czy przesilenie w postaci zamachu pozowoliło póżniej zasypać podziały, czy potem one się pogłębiły?

Zdecydowanie się pogłębiły! Natomiast w ciągu kilku lat po zamachu okazało się jedno: nie uda się sanacji wysadzić z siodła bez kolejnego przewrotu, a opozycja nie miała takich zdolności ani możliwości. Próba zmiany systemu drogą walki parlamentarnej nie udała się. W 1933 r. powstał Centrolew, sojusz partii lewicowych i centrowych, który usiłował przenieść walki na ulicę, w formie manifestacji i pochodów. Ale władza sobie z tym szybko poradziła, używając metod, mówiąc oględnie, dość stanowczych. Okazało się, że nie ma możliwości usunięcia piłsudczyków, i to wpłynęło na dalsze działania. Nikt nie zasypywał podziałów, ale nie spodziewano się konfrontacji, nie było też sił dążących do powtórzenia przewrotu. Spory pozostały tak samo silne, niekiedy się nawet intensyfikowały. Ruch ludowy bardzo się radykalizował i po 1935 r. opozycja spodziewała się nawet, że to on będzie mógł spełnić rolę tarana, który rozbije obóz rządzący – w większym nawet stopniu niż narodowa demokracja, która się zaplątała w ciasny nacjonalizm.

Ale jednocześnie, jeśli spojrzeć z szerszej perspektywy, dochodziło czasami nie tyle do zasypywania tych różnic, ile do pewnych reorientacji. Po śmierci Piłsudskiego walka między sanacją a obozem narodowym w wymiarze czysto personalnym straciła sens. Główni antagoniści zeszli ze sceny: Piłsudski odszedł, a starzejący się Dmowski nie mógł być już uważany za przywódcę. Młodzi piłsudczycy i młodzi endecy szukali niekiedy czegoś, co mogłoby ich połączyć. W latach 30. pojawił się odruch konstruktywnego patriotyzmu, szukano formuły, w której można by podjąć wspólne działania.

Podejmowano jakieś konkretne akcje czy były to raczej hipotetyczne rozważania?

Cóż, były posunięcia organizacyjne, do obozu sanacyjnego przeszło sporo młodzieży, grupa narodowców „państwowych" narodowców, nazywało się to Związek Młodych Narodowców. Takie przesunięcia były, ale tylko w jedną stronę. Niektórzy młodzi endecy uważali, że piłsudczycy uwzględnili pewne postulaty polityczne narodowej demokracji, na przykład stosunek do mniejszości narodowych, w tym sensie, że wszyscy muszą bronić tego państwa. Zagrożenie zewnętrzne jeszcze się nie pojawiło, ale wyczuwano, że sytuacja międzynarodowa jest krucha i można się spodziewać w przyszłości zawirowań, wobec których należałoby się zjednoczyć. Przełom, aczkolwiek niedokładnie zbadany ( mogę więc mówić tylko o moich spostrzeżeniach, które nie są jeszcze poparte żadnymi publikacjami) dokonał się w sferze publicystyki. Pojawił się na przykład „nowy nacjonalizm", czyli ludzie, którzy się zastanawiali, jak zmodyfikować dotychczasowe stanowisko narodowej demokracji. Zakładali, że nowe czasy wymagają nowego określenia, czym jest nacjonalizm i jaki jest jego stosunek do innych narodowości. Nowi narodowcy byli pewni pozycji Polski i gotowi byli patrzeć bardziej po partnersku na inne nacjonalizmy. Ich tezy były przyjmowane z oburzeniem przez „starych" nacjonalistów, ale mimo to „nowi" dążyli do znalezienia wizji, która mogłaby je połączyć.

Dziś może to brzmieć zabawnie, ale tą wizją miała być nowa Europa, Europa większych podmiotów państwowych, Europa trochę ponad narodami, taka, która nawiązuje do idei wielonarodowościowych tworów, w ramach których szanowane będą aspiracje do szerszych terytoriów. Były to utopie, ale warto je zasygnalizować. Zmiana dotyczyła nie tylko stosunku do na przykład Ukraińców, ale także do Żydów. Uważano, że są oni takim samym narodem jak my, i gdy skończą diasporę, sformułują swój program jako narodu i jego postulaty, będzie można z nimi usiąść przy stole i może coś się z tego ułoży. To przedmiot badań, które trzeba przeprowadzić, a które kłócą się z utartą wizją Polski lat 30.

Przejdźmy do kwestii ogólnych. Język polski zna termin „walki bratobójcze". Zawiera się w nim sugestia, że takie starcia są dla nas czymś moralnie nagannym, godnym potępienia. Kiedy nastąpiła ta refleksja i czym była spowodowana?

Odniesienie terminu „walki bratobójcze" do historii Polski to wyraźny ahistoryzm. Można o nich mówić wtedy, kiedy mamy do czynienia ze wspólnotą, która ma poczucie jedności. Natomiast społeczeństwa wcześniejszych epok, zarówno na ziemiach polskich, jak i innych, takiego poczucia nie miały aż do XIX wieku. Najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie, kiedy zrodziło się coś, co można by nazwać polską wspólnotą narodową, rozciągniętą na wszystkie warstwy społeczne. Miało to miejsce właśnie w XIX wieku. Dążyli do tego romantycy, rewolucjoniści szlacheccy, pozytywiści, próbowano przekonać chłopów do walki w powstaniach, czyli do zaangażowania w sprawę narodową. Mimo tych wysiłków na przełomie wieków Wincenty Witos, opisując stan warstwy chłopskiej, wyraźnie podkreślał, że jej członkowie, mieszkający w różnych rozbiorach, czują się członkami wspólnoty terytorialnej w ramach zamieszkiwanych państw, nie czują natomiast więzi z innymi chłopami polskimi, zamieszkującymi po drugiej stronie granicy.

Naród polski wciąż dopiero powstawał, był wielki spór wokół początków jego powstania, dziś trochę zaniechany, ponieważ dalszych badań się nie prowadzi, kwestia stała się niemodna. Według dotychczasowych ustaleń badaczy proces ten zakończył się dopiero podczas II wojny światowej. Wtedy, w dramatycznych okolicznościach i w sposób niejako przymusowy, rozmaite grupy społeczne zostały wciągnięte do wspólnoty, której członkowie na równi podlegali represjom i prześladowaniom. To ich w pewien sposób łączyło.

Ja bym w ogóle nie używał terminu „walki bratobójcze" w odniesieniu do okresu międzywojennego, bo tymi kategoriami wtedy nie operowano. Pojęcie wspólnoty dopiero ewoluowało. Zastanawiano się wciąż, na czym ma ona polegać: czy ma być czysto etniczna, czy może jednak bardziej polityczna. Był to bardzo gorący spór, któremu towarzyszyło wielkie zacietrzewienie, żaden z obozów nie miał oporów przeciwko sięganiu w walce po przemoc. Nie było takiego głosu oburzenia, że to Polak strzela do Polaka, to się pojawiło dopiero później. W latach 20. jeszcze wszyscy pamiętali, że na frontach I wojny światowej Polacy walczyli w różnych armiach i strzelali do siebie. Nikt nie pytał: „Słuchaj, czy jesteś Polakiem? To nie będę strzelał do ciebie".

Tak samo w 1926 r. żołnierze Piłsudskiego i ci lojalni wobec rządu, zwłaszcza oficerowie, kierowali się względami wyboru ideowo-politycznego. Jedyna wątpliwość, która się tu pojawiła, to aspekt złamania prawa, złamania przysięgi. Kazimierz Sosnkowski usiłował popełnić samobójstwo właśnie z powodu dyskomfortu, jakim dla niego było złamanie przysięgi. Był rozdarty między lojalnością przysiędze a posłuszeństwem Piłsudskiemu, ale nie z powodu tego, że Polak strzelał do Polaka. To są dzisiejsze kategorie.

W zamyśle Piłsudskiego majowa akcja w 1926 r. miała być raczej demonstracją siły niż rzeczywistym puczem

Czy w takim razie działania egzekutorów Polski Podziemnej, sztyletników z czasów powstania styczniowego lub walki między Armią Ludową i Armią Krajową, także cieszyły się przyzwoleniem jako czyny, których nie uważano za bratobójcze?

Chodziło o program polityczny i wizję Polski, to było rozstrzygające. Tych, którzy mieli inną wizję, trzeba było zniszczyć jako szkodników, niereprezentujących budowanej przez nas wspólnoty. Samo przeświadczenie o własnej słuszności było usprawiedliwieniem, nie tylko w oczach samych realizatorów.

A czy w takim razie mające miejsce już po II wojnie światowej walki Żołnierzy Wyklętych można uznać za bratobójcze? Wcześniej tak je określano, dopiero od niedawna słuszność tego określenia jest kwestionowana, na przykład przez Piotra Gontarczyka, który określił te walki mianem powstania.

Badania nad zjawiskiem tzw. Żołnierzy Wyklętych są w bardzo wczesnej fazie, nie odpowiadają jeszcze na pytanie, czy zakres i motywacja ich uczestników pozwala na zastosowanie terminu „powstanie", czy też była to kontynuacja walki, wynikającej z przekonania, że nowa sytuacja ma charakter krótkotrwały. Racjonalne było założenie, że wybuchnie kolejny konflikt i zmiecie system jałtański, bo nie wierzę, by sądzili oni, że własnymi siłami pokonają Związek Sowiecki.

Z drugiej strony określenie „wojna domowa" zakłada, że istnieje jakiś głęboki podział w społeczeństwie i na tle tego podziału pojawiają się grupy skłonne do bardziej radykalnego działania, ale muszą one mieć jakieś zaplecze, poparcie. Wtedy widać, że społeczeństwo jest podzielone i angażuje się w te wydarzenia. Nie przesądzałbym niczego, ale pytanie, w jakim zakresie ruch Żołnierzy Wyklętych cieszył się poparciem, czeka jeszcze na odpowiedź.

Kolejną kwestią, która komplikuje sytuację, jest to, że władza komunistyczna była dla tego podziemia emanacją siły zewnętrznej, narzędziem w rękach moskiewskich. Ja bym nie przesadzał z eksponowaniem tego akcentu bratobójstwa. Dzisiaj usiłuje się ich zdyskredytować, na zasadzie „wznosili patriotyczne hasła, a strzelali do Polaków". A patriotyzm przekłada się na konkret, nie ma, w moim rozumieniu, jakiegoś patriotyzmu abstrakcyjnego. Wizja Polski i jej interes jest czymś bardzo konkretnym. Pamiętajmy, że w obozie zarówno komunistów, jak i narodowych demokratów dochodziło do morderstw i nie wysuwano wtedy argumentu, że to Polak strzela do Polaka. Nie zabijano ich pod zarzutem kolaboracji z Niemcami lub Sowietami, lecz jako nosicieli innej opcji. Taka kategoria, myślę, pojawia się dopiero po 1956 r., kiedy część ludzi uwierzyła, że to jest także ich państwo. Wcześniej tak mówiono, ale gdy państwo strzela do ludzi, trudno było w to uwierzyć. Dla Żołnierzy Wyklętych państwo komunistyczne nie było ich państwem, oni zaś dla władz komunistycznych nie byli częścią społeczeństwa w sensie ideologiczno-politycznym.

W historii Polski nie ma kataklizmów na miarę wojen secesyjnej lub trzydziestoletniej. Byliśmy spokojniejszym państwem niż inne czy raczej w inny sposób rozwiązywaliśmy takie konflikty?

Polska historia jest pod tym względem faktycznie dość spokojna. Nie było w niej na szerszą skalę królobójstwa, a walki polityczne szlachty, które czasami objawiały się pod postacią rokoszy i starć zbrojnych, nie prowadziły do totalnego zagrożenia państwa wojną domową. Na ziemiach polskich w XIX wieku nie było na szeroką skalę terroryzmu. Można powiedzieć, że Polacy są społeczeństwem raczej spokojnym, nie mają odruchu, by w momencie jakichś problemów demolować sklepy czy budować barykady. Nasz opór raczej przejawia się niechęcią do władzy, która wyraża się zamykaniem się w kręgu własnych spraw, nieangażowaniem się w politykę.

— histmag.org

Andrzej Chojnowski – profesor, specjalizuje się w XX-wiecznej historii Polski. Wiele ze swych prac poświęcił Drugiej Rzeczypospolitej i dziejom obozu piłsudczyków

Tekst pochodzi z tygodnika "Uważam Rze Historia"

Przemysław Mrówka: 87 lat temu na ulicach Warszawy starły się dwa obozy polityczne. W przewrocie majowym obie strony kierowały się dobrem Rzeczypospolitej, a jednak doszło do zamachu i kraj znalazł się na krawędzi wojny domowej.

Pozostało 98% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo