Także współczesnością, która odezwała się po 1989 roku całkiem po nowemu i niespodziewanie mocnym głosem. Bo 30–40 lat temu sprawy wydawały się ledwie dwuwymiarowe. Wybrzeże to było rybołówstwo i masowa letnia turystyka. W Świnoujściu, Międzyzdrojach czy Rewalu.
Mekką był Szczecin, miasto, które przyciągało inżynierów i marzycieli. Ci pierwsi budowali tym drugim statki. Ci drudzy żeglowali nimi po całym świecie pod polską banderą i pracowali na jej i własną chwałę. Była między nimi swoista alchemia, a Szczecin był jak szeroko, możliwe, że najszerzej w Polsce, otwarte na świat drzwi. Może dlatego już wtedy był europejski. Pewnie nieco na uboczu polskich spraw, ale na dobre mu to wychodziło.
Potem przyszedł czas „Solidarności". I Szczecin stał się jednym z centrów solidarnościowego buntu. Zaczął ważyć w polityce. Ale i ta rola szybko przeminęła. Szczecin, tak jak cały region, zaczął szukać nowej tożsamości. Czy ją znalazł? Nie mam wątpliwości. Tą nową tożsamością jest dynamiczny rozwój gospodarczy, setki nowych firm, inwestycji, wigor, jakiego mógłby pozazdrościć niejeden region. I coś więcej, czego doświadczyłem osobiście przed kilku laty na Zamku Książąt Pomorskich. To tam odbywały się spotkania Polsko-Niemieckich Dni Mediów. Było to fascynujące doświadczenie, a Szczecin dał mu znakomitą oprawę. Spotkania były szansą na nowy dialog z sąsiadem i właśnie wtedy zrozumiałem, że nie ma na ten cel lepszego miejsca w Polsce.
Szczecin, miasto przenikających się kultur. Miasto pogranicza. Miasto przenikania się, a nie konfrontacji. Miasto dyskursu. Dobrego dyskursu. Takim zapamiętam Szczecin i będę mu z łamów „Rzeczpospolitej" wiernie kibicował.