W najbliższą sobotę mija pół roku od zaprzysiężenia Andrzeja Dudy. To jedna dziesiąta kadencji, czas odpowiedni do pierwszej, wstępnej oceny prezydentury.
Pół roku władzy to także moment, kiedy wypala się paliwo poparcia z kampanii wyborczej i obywatele zaczynają na nową władzę patrzeć inaczej. Na razie prezydent nie ma powodów do zmartwień – wciąż jeszcze cieszy się dobrymi wynikami w sondażach. Tyle że miodowe miesiące ma już za sobą. Przypadły one na końcówkę rządów Platformy, gdy popularny prezydent stanowił przeciwwagę dla słabnącego rządu. Dziś, gdy rządzi Jarosław Kaczyński, prezydent ma wyraźny kłopot z odnalezieniem się w obozie władzy.
Przysięgając 6 sierpnia przed Zgromadzeniem Narodowym, prezydent mówił: – Uczynię wszystko, żeby nie zawieść oczekiwań. Dotrzymam zobowiązań wyborczych, które składałem, choć wielu dzisiaj w to wątpi. Ale ja jestem człowiekiem niezłomnym.
Gorąca polityczna rzeczywistość zweryfikowała te zapowiedzi. Zobowiązania prezydenta zeszły na dalszy plan, gdy po wyborach parlamentarnych priorytetem stały się plany Jarosława Kaczyńskiego. Prezydent szybko się ugiął – na początku grudnia zatwierdził kontrowersyjne odwołanie przez PiS sędziów Trybunału Konstytucyjnego wybranych w poprzedniej kadencji przez Platformę i zaprzysiągł na ich miejsce nominatów Kaczyńskiego.
Wbrew publicznym deklaracjom prezydenta i jego współpracowników Andrzej Duda ma z tą operacją ogromny problem. Podczas niedawnego nieformalnego spotkania z dziennikarzami aktywnymi na Twitterze gros czasu spędził na tłumaczeniu się z tej operacji, potępionej przez zdecydowaną większość prawniczych autorytetów w Polsce, w tym przez ludzi tak dla prawicy symbolicznych, jak były prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz.