Lech D., ps. Leon, zmarł w zeszłym tygodniu w szpitalu, półtora miesiąca po wyroku skazującym, który na członków mafii świętokrzyskiej wydał kielecki sąd. O przyczynach jego śmierci, a zwłaszcza tym, czy mogło w niej być coś podejrzanego, będzie wiadomo, kiedy śledczy wystąpi o akt zgonu. Jak dowiedziała się „Rzeczpospolita", prokurator, który postawił przed sądem członków grupy, zamierza to zrobić.
Lech D. był jednym z najbliższych współpracowników Leszka K., „Człowieka z lasu" – domniemanego szefa mafii świętokrzyskiej. Brał udział w przestępstwach, zacierał ich ślady, a w czasach świetności gangu często bywał w miejscowej komendzie. Zapewne wiedział, kto z ówczesnych organów ścigania sprzyja grupie. Tę wiedzę zabrał ze sobą do grobu.
Mafia świętokrzyska była jedną z najgroźniejszych grup przestępczych ostatnich lat. Działała co najmniej dekadę – od 2000 do 2009 r. – terroryzując mieszkańców i lokalnych biznesmenów. Sprawcy masowo kradli samochody na tzw. wykupki, inkasując za zwrot niemałe sumy, rabowali (np. ładunek papierosów za 1 mln zł), handlowali narkotykami i ściągali haracze za „ochronę". Używali broni, ofiary bili i zastraszali. Opornym podpalano domy, zakłady, samochody. Spotkało to m.in. właściciela firmy Wtórpol ze Skarżyska-Kamiennej, któremu podpalono kilka ciężarówek z towarem. Członkowie gangu ostrzelali też z broni maszynowej dom pracownika jego firmy, wrzucili mu na podwórko granat.
Policja długo nie potrafiła znaleźć winnych, śledztwa umarzano, a w Skarżysku panowała powszechne przekonanie, że przestępcy działają za przyzwoleniem organów ścigania.
Lech D. oprócz pseudonimu Leon bywał też nazywany Komendantem. To dlatego, że często wpadał do skarżyskiej komendy. Jak później wykazało śledztwo, nie bezinteresownie. Dzięki jego znajomościom – co potwierdza akt oskarżenia – znikały dowody rzeczowe obciążające gang.