Generał, nie powołując się na argumenty rosyjskie, powołuje się na argumenty tych europejskich członków NATO, którzy owe kremlowskie argumenty podzielają. Gdy generał Hodges pisze o "antagonizującej obecności wojskowej", trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym miejscu już wprost przyjmuje rosyjski punkt widzenia. Rzeczą bowiem zupełnie oczywistą jest to, iż jedna brygada, a nawet dywizja pancerna nie stanowi żadnego zagrożenia dla Rosji. Poza zagrożeniem dla rosyjskiej próby rekonkwisty obszaru niegdyś politycznie podległego Sowietom - pisze Jurasz w Onecie.
W istocie jednak generał Hodges nie przejmuje się ani tym, co mówią Rosjanie, ani tym, co słychać z ust tzw. "Russland – Versteher" w Europie. Nie jest otóż tajemnicą, że w establishmencie tak politycznym, jak i wojskowym Stanów Zjednoczonych wzmacnianie obecności amerykańskiej w Europie ma wielu przeciwników. Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych Chiny, a nie Rosja, są prawdziwym wyzwaniem.
Pivot w kierunku Chin ograniczony jest przez niezmiennie niestabilną sytuację na Bliskim Wschodzie. Nadal niepewna jest sytuacja na Półwyspie Koreańskim. Prawdą jest przy tym to, co podnosi generał Hodges, że Stany Zjednoczone nie dysponują takimi siłami, by móc zapewnić swoją obecność wszędzie na świecie. Rzecz w tym, że czym innym jest perspektywa amerykańska, a czym innym perspektywa Polska. Jeśli nawet przyjąć, że generał Hodges miałby rację z amerykańskiego punktu widzenia, to nadal skandalicznym byłoby udzielanie poparcia temu, co mówi, przez jakiegokolwiek Polaka. Pomijam już to, iż stabilność Europy Środkowo – Wschodniej jest w interesie USA, a stabilności tej nie będzie, jeśli państwa EŚW będą czuły się zagrożone rosyjskim neoimperializm.
Zapewne przesadą byłoby powiedzieć, że nadal jesteśmy członkiem NATO drugiej kategorii. Nie da się nie zauważyć, że po latach, skądinąd głównie dzięki Władimirowi Putinowi i jego decyzji o agresji na Ukrainę, doszło w końcu do dyslokacji sił sojuszniczych na terenie Polski i państw bałtyckich. Czym innym jest jednak stała obecność, a czym innym taka, którą bardzo łatwo zakończyć.
Różnica polega na tym, że o ile w wypadku obecności rotacyjnej Rosja ma możliwość prowadzenia gry obliczonej na ponowne uczynienie z Polski członka drugiej kategorii Paktu Północnoatlantyckiego, to już wypadku stałej obecności możliwość ta przestaje istnieć. Z tej też racji stała obecność sił amerykańskich w Polsce jest fundamentalną kwestią polskiej racji stanu. Kto sprzeciwia się budowie stały bazy, czy to NATO, czy amerykańskiej w Polsce, sprzeniewierza się interesowi narodowemu i nie ma znaczenia, z jakiej racji to czyni.
Obecne ograniczone wzmocnienie wschodniej flanki NATO zapewnia nam bezpieczeństwo bardziej w sensie politycznym niż w sensie czysto wojskowym. Obecność sił sojuszniczych wysyła sygnał Rosji, iż w razie agresji już pierwszego dnia wojny będzie musiała zmierzyć się z siłami Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy też Niemiec. Równocześnie jednak trudno nie zauważyć, iż siły, które przesunięto na wschodnią flankę to nic w porównaniu z tym, czym dysponują Rosjanie.
W Rosji otóż mamy do czynienia z dalszym wzmacnianiem sił w Obwodzie Kaliningradzkim, zwiększaniem możliwości Sił Powietrzno - Desantowych, permanentnymi ćwiczeniami, zwiększaniem gotowości bojowej jednostek, czy też wreszcie niespotykaną nawet w czasach sowieckich nuklearyzacją języka.
Z naszego punktu widzenia najgroźniejsza jest jednak budowa na kierunku smoleńskim, rozwiązanej po czasach Związku Sowieckiego pierwszej gwardyjskiej armii pancernej, która dysponować ma ponad 800 czołgami. Wszystkie gry wojenne wskazują na to, że gdyby Rosja zdecydowała się na frontalny atak, Zachód wojnę by co prawda wygrał, ale przyszłoby odbijać nie tylko wschodnie tereny Polski, ale i być może nawet Warszawę.
Budowa bazy amerykańskiej zmniejsza prawdopodobieństwo takiego katastrofalnego scenariusza, ale co ważniejsze zmniejsza pokusę, by scenariuszem tym straszyć, szachować i szantażować. Rosja jest państwem niezwykle konsekwentnym w prowadzeniu swojej polityki zagranicznej. Moskwa nie rezygnuje z prób odzyskiwania wpływów, nawet wówczas, gdy szanse na sukces są niewielkie. Zrezygnuje, gdy szanse te zmaleją do zera.
By tak się stało w Polsce powinna powstać stała baza sił amerykańskich, która byłaby niczym innym jak stemplem, przypieczętowującym obecność Polski na Zachodzie.
W tym kontekście zdumienie, a momentami oburzenie, musi wywoływać przychylne przyjęcie tekstu generała Hodgesa przez część komentatorów. Dzielą się oni przy tym na cztery grupy.
Pierwsza to ci, którzy ulegli czarowi geopolityki, wedle której o kształcie świata decyduje położenie geograficzne, rozkład rzek, a już związki gospodarcze, kulturowe i międzyludzkie nie mają rzekomo znaczenia. Geopolityka bywa przydatnym narzędziem, ale należy korzystać z niej jedynie jako jednej z teorii stosunków międzynarodowych, a nie ją wyznawać. Nasi rodzimi wyznawcy geopolityki z początku wprowadzali ferment do skądinąd bardzo rachitycznej debaty i wówczas pełnili pożyteczną funkcję.
Minęło jednak kilka lat i ich teorie stały się pożywką dla tych, którzy nie rozróżniają dobra od zła, prawdy od fałszu, wschodu od zachodu i demokracji od dyktatury. Jak się okazuje romans geopolityki z kresowymi mitami, integryzmem katolickim i niechęcią do wszystkiego, co współczesne prowadzi wprost w ramiona Władimira Putina.
Druga grupa to nowa młoda lewica, która buduje czysto teoretyczne konstrukcje, w których nie odróżnia położenia Polski i państw skandynawskich. Grupa ta jest nie mniej szkodliwa od wyznawców heartlandu i rimlandu.
Trzecia grupa to ci, którzy tak bardzo internalizują francuski czy też niemiecki punkt widzenia, że aż zapominają o bardzo banalnym fakcie, iż polskie interesy, nawet jeśli w większości są zbieżne z interesami francuskimi i niemieckimi, to równocześnie w pewnych sytuacjach mogą być z nimi rozbieżne. W wypadku bezpieczeństwa, gdy punkt widzenia niektórych naszych europejskich sojuszników współgra z rosyjskim punktem widzenia, tak się właśnie dzieje. Niewątpliwie pogarszające się relacje z Brukselą nie służą Polsce, ale równocześnie naiwnością jest twierdzenie, że na przykład przyjęcie Euro miałoby w jakiś zasadniczy sposób wpłynąć na bezpieczeństwo Polski.
Jeśli bowiem powyższe byłoby prawdą, należałoby uznać, że Estonia, która Euro przyjęła, jest bezpieczniejsza od Polski, gdy tymczasem jest dokładnie na odwrót. Skrajny euroentuzjazm jest jak się okazuje równie niemądry, jak skrajne wyznawanie geopolityki czy przedkładanie lewicowych ideałów ponad zimną kalkulację.
Czwarta, najliczniejsza, grupa to skrajni przeciwnicy PiS, którzy każde niepowodzenie rządu witają z zadowoleniem, każdą krytykę traktują jako słuszną, a każdą opinię sprzeczną z postulatami władz RP przyjmują z życzliwością.
Zawsze pada przy tym wówczas argument, że PiS zerwał z kompromisem jako wartością w polityce. To prawda, tyle że w zakresie polityki zagranicznej kompromis, wbrew mitowi, naruszany był już wcześniej. Przykładowo sławetny reset z Rosją, kiedy to Polska de facto zerwała z linią polityczną Tadeusza Mazowieckiego i Krzysztofa Skubiszewskiego, którzy, nie zważając na opinie naszych sojuszników, zdecydowali się prowadzić aktywną politykę wschodnią, był takim właśnie przerwaniem ciągłości.
Inna sprawą jest to, że powyższa zmiana była możliwa, gdyż przedstawiano ją jako zerwanie z polityką PiS lat 2005- 2007, a nie z polityką T. Mazowieckiego. Sam PiS zamiast podkreślać, iż polityka Lecha Kaczyńskiego była w istocie kontynuacją wysiłków polskiej dyplomacji lat 90., podkreślał rzekome zerwanie z polityką poprzedników.
Ten charakterystyczny rys polityki zagranicznej w wykonaniu PiS widoczny jest jeszcze wyraźniej obecnie. Prawo i Sprawiedliwość co prawda kontynuuje starania poprzedników o wzmocnienie wschodniej flanki NATO, ale równocześnie w sposób nieraz zupełnie skandaliczny odnosi się do wszystkiego, co było przed dojściem do władzy obecnej ekipy.
Szczególnie mocno widoczne jest to w zakresie bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. Zasłużeni dla Polski ludzie są niejednokrotnie odsądzani od czci i wiary, a ich zasługi i osiągnięcia dezawuowane.
Powyższe obciąża szczególnie byłego ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza. Wszystko powyższe nie usprawiedliwia jednak tych komentatorów i publicystów, którzy powitali tekst generała Hodgesa z niemal nieskrywaną satysfakcją. Artykuł ten jest bowiem sprzeczny z podstawowymi interesami narodowymi RP.
Można oczywiście zastanawiać się, czy opisany w zeszłym tygodniu przez Onet dokument, w którym MON RP proponował Stanom Zjednoczonym 2 miliardy USD inwestycji na rzecz powstania stałej bazy, nie przyczynił się do powstania tego tekstu, ale nawet jeśli tak było, to nie zmienia to faktu, iż wszystko co napisał generał Hodges jest sprzeczne z polską racją stanu i nie wolno wyrażać satysfakcji z faktu, iż taki tekst się pojawił.