Zdaniem komentatora "DGP" los Polski leży w rękach prezesa PiS. Jeśli zrezygnuje ze startu, polska polityka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki będzie zdrowa i wolna od podziałów.
A zatem - jeśli dobrze rozumiem Mikołaja Wójcika - oddanie władzy politycznym przeciwnikom jest narzędziem budowania politycznej jedności. Jeśli uzna się, że konflikt PO i PiS jest w dużej mierze jałowy, odrobinę można się z Wójcikiem zgodzić. Ale to, co mnie zaskakuje w jego propozycji, to niezwykle sentymentalna wizja polityki jako takiej - sfery, w której powinna panować miłość i zgoda.
A przecież polityka to walka o władzę ugrupowań, które mają swoją wizję dobra Polski. Wycofanie się jednej z tych sił dobrowolnie - a nie z woli wyborców (bo wszak wyborcy, mogą rozgromić jedną z dwóch walczących w Polsce sił politycznych) - to zaprzeczenie sensu bycia politykiem. Proste "Kochajmy się!" nie naprawi naszej polityki. A absolutna dominacja jednej z sił politycznych, będąca efektem dobrowolnego wycofania się jej najpoważniejszej przeciwniczki, z demokracją będzie miała tyle wspólnego co prezydenckie wybory na Białorusi.
Warto też zapytać, czy gdyby Jarosław Kaczyński nie wystartował, zaś PiS w wyborach prezydenckich wystawił np. Zbigniewa Ziobrę, czy spór "platformersów" i "kaczorów" by zniknął. Ja w to szczerze wątpię.
Choć inną sprawą jest jakość tego sporu. Konflikt między PO a PiS jest w dużej części sporem fanatycznych wyznawców, kompletnie niezainteresowanych współdziałaniem dla dobra Polski, uważających przeciwników za samo zło. Spór ten mógłby być znacznie bardziej konstruktywny. Mógłby, ale nie dzięki kapitulacji Jarosława Kaczyńskiego.