Polska kinematografia przedwojenna obeszła się ze Stanami Zjednoczonymi trochę jak femme fatale z kochankiem – poflirtowała, wyciągnęła, ile się dało, i odwróciła się niewdzięczna. Mnóstwo radości i wzruszeń zawdzięczali polscy widzowie amerykańskim twórcom, ale jakoś nie tęsknili za Amerykanami w polskich filmach.

Owszem, produkcje z USA stanowiły większość wyświetlanych u nas filmów zagranicznych. Owszem, chętnie je oglądano (np. ogromnym powodzeniem cieszyły się dzieła Chaplina), zachwycano się gwiazdami (Antoni Słonimski rozpływał się nad Lilian Gish) i kopiowano hollywoodzki system produkcyjny. Ale niewiele było Ameryki w kinie polskim. Jednocześnie uderzająca jest żywotność tych kilku motywów i postaci „amerykańskich", które wtedy się pojawiły. Powielone na ekranie, utrwaliły się jako stereotypy związane z USA, które i dziś dobrze znamy.

Wcześniej, czyli dlaczego nie

W polskim kinie przed I wojną światową nie istniał temat Ameryki, bo nie mógł istnieć. Ówczesna specyfika naszej kinematografii polegała na tym, że gros tworzonych obrazów stanowiły adaptacje powieści i dramatów. Gdyby w „Halce", „Kościuszce pod Racławicami" czy „Karpackich góralach" Teksańczycy ujeżdżali konie albo nowojorczycy sprawdzali notowania giełdowe, pewnie znalazłoby to odzwierciedlenie na ekranie. Ale nie ujeżdżali... W latach 20. nic się nie zmieniło – nawet jeden kowboj czy nafciarz nie zabłąkał się na polskiej taśmie filmowej. I trudno się dziwić, skoro postulowano wówczas podejmowanie przez kino problematyki społecznej i uwypuklanie kontekstu narodowego. W prasie pojawiały się głosy domagające się „dzieł nasyconych polskością". „Kurier Warszawski" jako stosowną tematykę widział „nasze obyczaje, stroje dawne, wieś polską z całym jej życiem barwnym i charakterystycznym". Gdzie tu miejsce na Teksas?

Cały artykuł w najnowszym „Uważam Rze Historia”. A co jeszcze znajduje się w nowym wydaniu, przeczytacie TUTAJ